[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dy i William uważnym spojrzeniem omiata swoje biurko:
filiżanka wystygłej kawy; stos niezałatwionej korespon-
dencji; kałamarz i pióro. Odszukuje list, który zaczął
pisać, i decyduje się niezwłocznie podjąć pracę na nowo
w miejscu, gdzie przedtem ją przerwał. Jedną czwartą
kartki pokrywa jego nieco niestaranne pismo.
Rackham z chrzęstem prostuje palce w stawach, bie-
rze pióro do ręki, przysuwa sobie list i czyta, co napisał.
Zacząć - to wszystko, co skreślił wcześniej na pa-
pierze. Zacząć, zacząć, zacząć, zacząć, zacząć...
Chmara kobiet w wielkich kapeluszach
Mój ojciec zrobił połowę mnie. Dokładnie połowę, jak
powiedziała mama. Nie określiła jednak bliżej którą, to-
też przez jakiś czas wyobrażałem sobie, że moja głowa,
ramiona i pierś są dziełem ojca, bo on, w przeciwieństwie
do mamy, interesował się sztuką, więc mógłby podjąć się
zadania ukształtowania rysów mojej twarzy - a zwłaszcza
oczu, które wydają mi się fantastycznym urządzeniem.
Jeśli chodzi o matkę, sądziłem, że jest odpowiedzialna
raczej za mój brzuch, nogi i genitalia. (Od razu spieszę
dodać, że w moich myślach nie kryła się żadna aluzja
seksualna: miałem wtedy tylko siedem lat, a poza tym
musisz pamiętać, że były to inne czasy).
Moje mylne zapatrywania na powstawanie dzieci mo-
gły z czasem przekształcić się w poglądy, których wła-
ściwie nigdy się nie porzuca, czyli ewoluować w niemą-
dre przekonania, na rozstanie z którymi okazję przeo-
czamy pewnego wtorkowego kwietniowego poranka i
które w rezultacie zapadają nam głęboko w duszy. Ale w
tym wypadku tak się nie stało; trzeba ci bowiem wiedzieć,
145
że byłem bardzo związany ze swoją matką, z którą co-
dziennie prowadziliśmy długie rozmowy o wszystkim.
Dlatego podejrzewam, że przy okazji rzuciłem kiedyś
jakąś uwagę na temat tej połowy mnie, którą zrobił oj-
ciec, być może snując domysły na temat pochodzenia
mojego pępka, bo przypominam sobie, że matka wygłosi-
ła wtedy korygujący moje przypuszczenia wykład o
składnikach człowieka. Każda istota ludzka jest mie-
szaniną różnych składników jak zupa, powiedziała, a
matki i ojcowie dostarczają jej komponentów po poło-
wie. Potem wszystkie ingrediencje miesza się i gotuje, i
tak powstają dzieci, między innymi ja.
Szczerze mówiąc, wolałem swoją fałszywą wersję
opowieści o pochodzeniu człowieka. Nie lubiłem myśleć
o sobie jako o worku flaków albo o pojemniku z bladej
skóry, w którym nieustannie przelewa się jakieś ciemne,
lepkie paskudztwo. Po pierwsze, odbierało mi to god-
ność, a po drugie, budziło mój niepokój. Byłem przecież
żądnym przygód chłopakiem, który pierwsze sześć lat
życia spędził w australijskiej głuszy, raczkując na kamie-
niach, spadając ze zwalonych pni, tarzając się w piachu i
korzystając z ogólnej swobody, panującej w naszej ro-
dzinie. Dlatego wiedziałem dobrze, co znaczy skaleczyć
się czy nabić sobie guza, ale myśl, że wskutek jakiegoś
nieszczęśliwego wypadku mogą wypłynąć ze mnie
wszystkie wnętrzności... - to było całkiem co innego.
Spoglądając wstecz, widzę dzisiaj wyraznie, że wio-
sna 1908 roku wcale nie okazała się równie beztroska jak
146
wszystkie wcześniejsze wiosny małego chłopca, ale
wręcz przeciwnie, pełna była różnych niepokojów i
przypuściła zmasowany atak na moją dziecięcą pewność
siebie. Informacja o tym, że ludzkie bebechy przypomi-
nają zupę, stanowiła zaledwie jedną z bardzo wielu przy-
krości zakłócających moje pogodne dotąd życie, które
spędzałem w zamkniętym świecie zabawy. Podejrzewam,
że przyszedł wtedy czas, bym wreszcie zdał sobie spra-
wę, że nie tylko nie stoję poza historią, lecz jestem jej
integralną częścią.
Wiesz co? Ponieważ moje dzieciństwo przypadło na
lata zwane dziś epoką edwardiańską i ponieważ urodzi-
łem się w dniu śmierci królowej Wiktorii, myślę zawsze
o edwardianach jako o dzieciach - dzieciach, które utraci-
ły matkę, były jednak zbyt małe, żeby naprawdę zrozu-
mieć, że odeszła, toteż bawiły się dalej tak jak przedtem i
dopiero stopniowo zaczęły w końcu dostrzegać migotli-
we cienie, tańczące poza ich słonecznym pokojem. Cie-
nie zamieszek, cienie niepokojów. Słychać odgłosy kłót-
ni, słowa dezaprobaty, stukot matczynych rzeczy, wrzu-
canych do jakichś pudeł, chrzęst odkręcanych śrub i w
ogóle takie hałasy, jak gdyby ktoś rozbierał cały dom na
części - a tymczasem dziecko nerwowo bawi się dalej,
nucąc jakąś znajomą melodyjkę.
Czy wiedziałem, że imperium brytyjskie zostało
wówczas zaatakowane przez swoich własnych obywate-
li? Czy miałem pojęcie o tym, że kiedy ja strugałem
oszczepy z gałęzi gumowca na prymitywnej prowincji,
147
gdzieś na antypodach, w Londynie podnosili głowy różni
awanturnicy, jak przedstawiciele Partii Pracy, sufrażyst-
ki, członkowie Sinn Fein, Hinduskie Towarzystwo Nie-
podległościowe i wszelkiej maści związki zawodowe?
Czy słyszałem, że w Anglii dochodzi do strajków, mar-
szów głodowych, pikiet i zamieszek? Oczywiście, że nie.
Nawet nasi premierzy zachowywali się tak, jak gdyby te
wydarzenia wcale nie miały miejsca. Ale robotnicy z
firmy przewozowej w końcu już nie mogą dłużej czekać -
wpadają więc do pokoju dziecinnego i zrywają ze ścian
ładne obrazki, dziecko zaś wprawdzie zasłania sobie
oczy, nie może się jednak powstrzymać, by nie podglą-
dać przez palce. W 1908 roku przytrafiło mi się właśnie
coś takiego.
Oczywiście w pierwszej kolejności zauważyłem
zmiany w moim najbliższym otoczeniu. Z powodu, któ-
rego właściwie nigdy nie zrozumiałem, moi rodzice po-
stanowili pewnego dnia powrócić do domu . Domem
zawsze była dla mnie Australia, więc myśl, że dotąd byli-
śmy jedynie zaginionymi wędrowcami albo turystami na
wakacjach, a teraz musimy przepłynąć statkiem dwana-
ście tysięcy mil, by znalezć się znowu w naszych wła-
snych łóżkach, wydała mi się porażająca. Matka twier-
dziła jednak stanowczo, że naszym domem jest Anglia, w
której wylądowaliśmy wreszcie po sześciu tygodniach
morskich męczarni. Wynajęliśmy dom na Calthorpe
Street w Bloomsbury, niedaleko miejsca, gdzie - jak po-
wiedziała mi mama - mieszkał wielki Charles Dickens.
Nie miałem zielonego pojęcia, kim był ten człowiek -
148
wiedziałem tylko, że jestem bardzo, bardzo daleko od
miejsca, gdzie kiedyś mieszkałem.
Pierwszego dnia w szkole poczułem się jeszcze bar-
dziej zdezorientowany, bo - o dziwo - zwątpiłem w nasz
nowy adres, który tak starannie zapamiętałem. Otóż nau-
czycielka z kwaśną miną najpierw zanotowała moje na-
zwisko w dzienniku, a potem poinformowała mnie peł-
nym pogardy głosem, że Calthorpe Street nie leży wcale
w Bloomsbury, tylko w Clerkenwell. Z kolei moi rodzice
zaprzeczali temu tak gorąco, że zacząłem podejrzewać, iż
pewnie nie mają racji, i do dzisiejszego dnia waham się
zawsze przez chwilę, nim powiem, że kiedyś mieszkałem
w Bloomsbury, chociaż od tamtej pory wielu znających [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szkicerysunki.xlx.pl
dy i William uważnym spojrzeniem omiata swoje biurko:
filiżanka wystygłej kawy; stos niezałatwionej korespon-
dencji; kałamarz i pióro. Odszukuje list, który zaczął
pisać, i decyduje się niezwłocznie podjąć pracę na nowo
w miejscu, gdzie przedtem ją przerwał. Jedną czwartą
kartki pokrywa jego nieco niestaranne pismo.
Rackham z chrzęstem prostuje palce w stawach, bie-
rze pióro do ręki, przysuwa sobie list i czyta, co napisał.
Zacząć - to wszystko, co skreślił wcześniej na pa-
pierze. Zacząć, zacząć, zacząć, zacząć, zacząć...
Chmara kobiet w wielkich kapeluszach
Mój ojciec zrobił połowę mnie. Dokładnie połowę, jak
powiedziała mama. Nie określiła jednak bliżej którą, to-
też przez jakiś czas wyobrażałem sobie, że moja głowa,
ramiona i pierś są dziełem ojca, bo on, w przeciwieństwie
do mamy, interesował się sztuką, więc mógłby podjąć się
zadania ukształtowania rysów mojej twarzy - a zwłaszcza
oczu, które wydają mi się fantastycznym urządzeniem.
Jeśli chodzi o matkę, sądziłem, że jest odpowiedzialna
raczej za mój brzuch, nogi i genitalia. (Od razu spieszę
dodać, że w moich myślach nie kryła się żadna aluzja
seksualna: miałem wtedy tylko siedem lat, a poza tym
musisz pamiętać, że były to inne czasy).
Moje mylne zapatrywania na powstawanie dzieci mo-
gły z czasem przekształcić się w poglądy, których wła-
ściwie nigdy się nie porzuca, czyli ewoluować w niemą-
dre przekonania, na rozstanie z którymi okazję przeo-
czamy pewnego wtorkowego kwietniowego poranka i
które w rezultacie zapadają nam głęboko w duszy. Ale w
tym wypadku tak się nie stało; trzeba ci bowiem wiedzieć,
145
że byłem bardzo związany ze swoją matką, z którą co-
dziennie prowadziliśmy długie rozmowy o wszystkim.
Dlatego podejrzewam, że przy okazji rzuciłem kiedyś
jakąś uwagę na temat tej połowy mnie, którą zrobił oj-
ciec, być może snując domysły na temat pochodzenia
mojego pępka, bo przypominam sobie, że matka wygłosi-
ła wtedy korygujący moje przypuszczenia wykład o
składnikach człowieka. Każda istota ludzka jest mie-
szaniną różnych składników jak zupa, powiedziała, a
matki i ojcowie dostarczają jej komponentów po poło-
wie. Potem wszystkie ingrediencje miesza się i gotuje, i
tak powstają dzieci, między innymi ja.
Szczerze mówiąc, wolałem swoją fałszywą wersję
opowieści o pochodzeniu człowieka. Nie lubiłem myśleć
o sobie jako o worku flaków albo o pojemniku z bladej
skóry, w którym nieustannie przelewa się jakieś ciemne,
lepkie paskudztwo. Po pierwsze, odbierało mi to god-
ność, a po drugie, budziło mój niepokój. Byłem przecież
żądnym przygód chłopakiem, który pierwsze sześć lat
życia spędził w australijskiej głuszy, raczkując na kamie-
niach, spadając ze zwalonych pni, tarzając się w piachu i
korzystając z ogólnej swobody, panującej w naszej ro-
dzinie. Dlatego wiedziałem dobrze, co znaczy skaleczyć
się czy nabić sobie guza, ale myśl, że wskutek jakiegoś
nieszczęśliwego wypadku mogą wypłynąć ze mnie
wszystkie wnętrzności... - to było całkiem co innego.
Spoglądając wstecz, widzę dzisiaj wyraznie, że wio-
sna 1908 roku wcale nie okazała się równie beztroska jak
146
wszystkie wcześniejsze wiosny małego chłopca, ale
wręcz przeciwnie, pełna była różnych niepokojów i
przypuściła zmasowany atak na moją dziecięcą pewność
siebie. Informacja o tym, że ludzkie bebechy przypomi-
nają zupę, stanowiła zaledwie jedną z bardzo wielu przy-
krości zakłócających moje pogodne dotąd życie, które
spędzałem w zamkniętym świecie zabawy. Podejrzewam,
że przyszedł wtedy czas, bym wreszcie zdał sobie spra-
wę, że nie tylko nie stoję poza historią, lecz jestem jej
integralną częścią.
Wiesz co? Ponieważ moje dzieciństwo przypadło na
lata zwane dziś epoką edwardiańską i ponieważ urodzi-
łem się w dniu śmierci królowej Wiktorii, myślę zawsze
o edwardianach jako o dzieciach - dzieciach, które utraci-
ły matkę, były jednak zbyt małe, żeby naprawdę zrozu-
mieć, że odeszła, toteż bawiły się dalej tak jak przedtem i
dopiero stopniowo zaczęły w końcu dostrzegać migotli-
we cienie, tańczące poza ich słonecznym pokojem. Cie-
nie zamieszek, cienie niepokojów. Słychać odgłosy kłót-
ni, słowa dezaprobaty, stukot matczynych rzeczy, wrzu-
canych do jakichś pudeł, chrzęst odkręcanych śrub i w
ogóle takie hałasy, jak gdyby ktoś rozbierał cały dom na
części - a tymczasem dziecko nerwowo bawi się dalej,
nucąc jakąś znajomą melodyjkę.
Czy wiedziałem, że imperium brytyjskie zostało
wówczas zaatakowane przez swoich własnych obywate-
li? Czy miałem pojęcie o tym, że kiedy ja strugałem
oszczepy z gałęzi gumowca na prymitywnej prowincji,
147
gdzieś na antypodach, w Londynie podnosili głowy różni
awanturnicy, jak przedstawiciele Partii Pracy, sufrażyst-
ki, członkowie Sinn Fein, Hinduskie Towarzystwo Nie-
podległościowe i wszelkiej maści związki zawodowe?
Czy słyszałem, że w Anglii dochodzi do strajków, mar-
szów głodowych, pikiet i zamieszek? Oczywiście, że nie.
Nawet nasi premierzy zachowywali się tak, jak gdyby te
wydarzenia wcale nie miały miejsca. Ale robotnicy z
firmy przewozowej w końcu już nie mogą dłużej czekać -
wpadają więc do pokoju dziecinnego i zrywają ze ścian
ładne obrazki, dziecko zaś wprawdzie zasłania sobie
oczy, nie może się jednak powstrzymać, by nie podglą-
dać przez palce. W 1908 roku przytrafiło mi się właśnie
coś takiego.
Oczywiście w pierwszej kolejności zauważyłem
zmiany w moim najbliższym otoczeniu. Z powodu, któ-
rego właściwie nigdy nie zrozumiałem, moi rodzice po-
stanowili pewnego dnia powrócić do domu . Domem
zawsze była dla mnie Australia, więc myśl, że dotąd byli-
śmy jedynie zaginionymi wędrowcami albo turystami na
wakacjach, a teraz musimy przepłynąć statkiem dwana-
ście tysięcy mil, by znalezć się znowu w naszych wła-
snych łóżkach, wydała mi się porażająca. Matka twier-
dziła jednak stanowczo, że naszym domem jest Anglia, w
której wylądowaliśmy wreszcie po sześciu tygodniach
morskich męczarni. Wynajęliśmy dom na Calthorpe
Street w Bloomsbury, niedaleko miejsca, gdzie - jak po-
wiedziała mi mama - mieszkał wielki Charles Dickens.
Nie miałem zielonego pojęcia, kim był ten człowiek -
148
wiedziałem tylko, że jestem bardzo, bardzo daleko od
miejsca, gdzie kiedyś mieszkałem.
Pierwszego dnia w szkole poczułem się jeszcze bar-
dziej zdezorientowany, bo - o dziwo - zwątpiłem w nasz
nowy adres, który tak starannie zapamiętałem. Otóż nau-
czycielka z kwaśną miną najpierw zanotowała moje na-
zwisko w dzienniku, a potem poinformowała mnie peł-
nym pogardy głosem, że Calthorpe Street nie leży wcale
w Bloomsbury, tylko w Clerkenwell. Z kolei moi rodzice
zaprzeczali temu tak gorąco, że zacząłem podejrzewać, iż
pewnie nie mają racji, i do dzisiejszego dnia waham się
zawsze przez chwilę, nim powiem, że kiedyś mieszkałem
w Bloomsbury, chociaż od tamtej pory wielu znających [ Pobierz całość w formacie PDF ]