[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się jak dziecko, czy wszystko ułoży się po jego myśli. W każdej innej sytuacji
Franklin oczekiwałby jakiegoś kawału, ale teraz chyba chodziło o coś innego. Do
tego czasu zrósł się już ze swoją małą ćwiczebną łodzią podwodną w jeden organizm
i teraz płynął według podawanego przez Dona kursu, wyczuwając jakimś szóstym
zmysłem, że znajdują się gdzieś w trzydziestomilowym kanale pomiędzy Rafą
Wistari a lądem. Z sobie tylko wiadomych powodów, których nie chciał wyjawić,
Don wyłączył główny ekran hydrolokatora przed stanowiskiem pilota i Franklin
sterował na ślepo. Don mógł obserwować otoczenie na drugim ekranie w tyle kabiny i
Franklin musiał od czasu do czasu zwalczać pokusę obejrzenia się do tyłu.
Ostatecznie był to uzasadniony element treningu; któregoś dnia może być zmuszony
do prowadzenia łodzi oślepionej na skutek jakiejś awarii.
- Możesz się teraz wynurzyć - powiedział wreszcie Don. Starał się, aby jego
słowa zabrzmiały niedbale, ale nie potrafił ukryć wzruszenia w głosie. Franklin
opróżnił zbiorniki balastowe i nawet bez patrzenia na głębokościomierz poczuł, kiedy
znalezli się na powierzchni, gdyż łodzią zaczęło kołysać. Nie było to zbyt przyjemne i
miał nadzieję, że nie potrwa to długo.
Don rzucił jeszcze jedno spojrzenie na swój ekran i wskazał gestem na właz.
- Otwórz - powiedział. - Obejrzymy sobie krajobraz,
- Może nas zalać - zaprotestował Franklin. - Morze jest niespokojne.
- Jak staniemy we dwójkę w otworze, to wiele się nie naleje. Masz, włóż tę
pelerynę. To uchroni wnętrze przed bryzgami.
Wszystko to wydawało się szaleństwem, ale widocznie Don wiedział, co robi.
Pokrywa włazu odsunęła się i w górze zajaśniał mały, owalny skrawek nieba. Don
pierwszy wspiął się na drabinkę; Franklin poszedł w jego ślady, mrużąc oczy dla
ochrony przed wiatrem i bryzgami wody.
Tak, Don - wiedział, co robi. Nic dziwnego, że tak mu zależało na zrobieniu
tej wycieczki przed odjazdem Franklina z wyspy. Na swój sposób Don okazał się
znakomitym psychologiem i Franklin poczuł niewymowną wdzięczność dla niego,
była to bowiem jednak z najpiękniejszych chwil w jego życiu. Raz tylko przeżywał
coś podobnego, kiedy po raz pierwszy oglądał Ziemię w całej jej zapierającej dech
piękności, płynącą na tle nieskończenie dalekich gwiazd. Widok, jaki miał teraz przed
sobą, przepełnił jego serce podobną nabożną czcią, podobnym odczuciem, że jest
świadkiem działania sił wszechświata.
Wieloryby szły na północ, a on był wśród nich. W nocy pierwsze sztuki
musiały przejść przez Bramę Queenslandza w drodze do ciepłych mórz, gdzie młode
mogły bezpiecznie przyjść na świat. Ze wszystkich stron otaczała go żywa flotylla,
wytrwale i jakby bez wysiłku rozcinająca fale oceanu. Ogromne, ciemne ciała
wyłaniały się z wody, by za chwilę zniknąć z powrotem, nie pozostawiając
najmniejszej zmarszczki na powierzchni. Franklin był zbyt pochłonięty tym
widokiem, aby troszczyć się o bezpieczeństwo, nawet wtedy, gdy jeden z potworów
wynurzył się o niecałe czterdzieści stóp od łodzi. Rozległ się donośny świst, kiedy
zwierzę opróżniło swoje płuca, i Franklin poczuł osłabiony na szczęście odległością
odór stęchłego powietrza. Pochwycił też spojrzenie śmiesznie małego oka, które
sprawiało wrażenie zagubionego w tej potwornej, niekształtnej głowie. Przez chwilę
dwa ssaki - dwunóg, który wyszedł z morza, i czworonóg, który do niego powrócił -
przyglądały się sobie ponad dzielącą je przepaścią ewolucji. Jak wieloryb widzi
człowieka? Franklin zadał sobie to pytanie i zastanawiał się, czy można znalezć na
nie odpowiedz. Zaraz jednak gigantyczne cielsko zanurzyło się w głębiny, przez
chwilę potężny ogon unosił się nad powierzchnią, zanim wody zwarły się, zapełniając
nagle powstałą próżnię.
Daleki odgłos grzmotu sprawił, że Franklin spojrzał w stronę lądu. O pół mili
dalej olbrzymy baraszkowały wśród fal. Nagle z jakąś niesamowitą powolnością
wyłonił się z morza dziwny kształt, nie kojarzący się z niczym, co widział na filmach
lub fotografiach, i na moment zawisł w powietrzu, jak tancerz, który w skoku wydaje
się przez ułamek sekundy nie podlegać prawom grawitacji. Potem z tym samym
leniwym wdziękiem opadł na fale i dopiero po chwili rozległ się ogłuszający huk
upadku.
Powolność tego potężnego wyskoku nadawała mu nierealny charakter, jak we
śnie albo na zwolnionym filmie. Nic nie mogło lepiej unaocznić Franklinowi
gigantycznych rozmiarów tych potworów, otaczających go niczym pływające wyspy.
Nieco poniewczasie pomyślał o tym, co może się stać, jeśli któryś z wielorybów
przepłynie pod łodzią albo przejawi zbytnią nią zainteresowanie...
- Nie ma powodów do obaw - uspokoił go Don. - One nas znają. Czasem tylko
ocierają się o łódz, żeby uwolnić się od pasożytów, i wtedy są pewne kłopoty. Jeśli
zaś chodzi o obawę zderzenia, to one znacznie lepiej od nas widzą, co się wokół nich
dzieje.
Jakby dla zaprzeczenia tym słowom tuż obok łodzi wyłoniła się ociekająca
wodą góra, opryskując ich od stóp do głów. Aódz zakołysała się szaleńczo i przez
chwilę wyglądało na to, że przewrócą się do góry dnem. Kiedy niebezpieczny
moment minął, Franklin uświadomił sobie, że może dosłownie sięgnąć ręką i dotknąć
obrosłej pąklami głowy, unoszącej się na falach. Niekształtna paszcza otwarła się w
potwornym ziewnięciu i setki fiszbinowych płyt zadrżały jak żaluzje na wietrze.
Na pewno przeraziłoby to Franklina, gdyby był sam, ale Don zdawał się
całkowicie panować nad sytuacją. Wychylił się z otworu włazu i krzyknął w stronę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •