[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wozie najgłośniejszą rzeczą jest oddech kierowcy” - szepnąłem do siebie i otworzyłem drzwiczki. Rzeczywiście, wydały z siebie tyle
hałasu, co łamane źdźbło świeżej trawy.
Przymknąłem drzwi za sobą, zwaliłem na fotel i zastanawiałem chwilę. Wyszło mi, że muszę zaryzykować - przemoczony i
zziębnięty mogłem co najwyżej czekać na świt i ponowne skucie - włączyłem elektryczne ogrzewanie i sięgnąłem do skrytki.
Ostrożnie łyknąłem z czworokątnej butelki, parsknąłem cicho, gdy struga ognia przemknęła przez przełyk, odczekałem kilkanaście
sekund i powtórzyłem - nieco odważniej - operację. Już dwie minuty później zacząłem na tyle odzyskiwać czucie w ciele, że zaczęło
mnie trząść z zimna. Zaradziłem temu trzecim łykiem.
Ogrzewanie działało znakomicie. I bezgłośnie. Nogawki spodni podeschły, poderwały się i zaczęły powiewać w strudze gorącego
powietrza. Karton golden gate’ów parzył mój wzrok, ale stłumiłem nikotynowy głód, wyłączyłem ogrzewanie i wysunąłem się z
wozu. Byłem na tyle rozgrzany i spokojny, żeby chcieć przystąpić do odwetu, i na tyle zły, żeby już zacząć się mścić. Wsunąłem rękę
do pierwszego kabrioletu i wyrwałem pęk przewodów z podstawy stacyjki, powtórzyłem operację z drugim samochodem. Zająłem się
obserwacją barki. Strażnik na dziobie barki, jeden z tych, którzy rozmawiali nade mną, przycupnął na skrzyni i chyba drzemał. Mógł
też umyślnie sprawiać takie wrażenie i spod oka obserwować otoczenie. Sam bym tak zrobił. Atakowałem go spojrzeniem dziesięć
minut i, nie mogąc zepchnąć wzrokiem do wody - widząc, że porusza głową i ciałem jak człowiek naprawdę pogrążony w solidnej
drzemce, przysunąłem się bliżej trapu. Bezpieczniej byłoby do barki dopłynąć, ale, po pierwsze, zadygotałem jak pajęczyna na
wietrze na samą myśl o jeszcze jednej kąpieli, po drugie, z barki nie zwisały żadne liny. Zsunąłem ze stóp mlaszczące przy każdym
kroku mokre buty i niczym duch przemknąłem na pokład.
Strażnik, jedyny wystawiony przez szefa, beztrosko spał. Dałem mu jeszcze trzy minuty snu, potem czterema motylimi krokami
dopadłem go i z zadziwiającą przyjemnością grzmotnąłem kantem dłoni w tętnicę szyjną. Od razu opanowało mnie przekonanie, że
zrobiłem to niepotrzebnie mocno, ale rozstrzygnięcie problemu pozostawiłem samemu zainteresowanemu. Usadowiłem go tylko tak,
żeby żywy czy martwy nie zsunął się na pokład, podniosłem peem, przywłaszczyłem sobie latarkę i ruszyłem na zwiedzanie barki.
Przesuwając się pod ścianami nadbudówki, policzyłem w pamięci porywaczy - po trzech w każdym wozie i szef - siedmiu, teraz
sześciu. Lefiie musiał być ulokowany gdzieś pod pokładem, w jakiejś komorze ładowni, ale nie miałem kluczy. Przysunąłem się
bliżej kabiny sterówki i wtedy rozbłysnęło w niej mętne światło. Zerknąłem jednym okiem i omal nie roześmiałem się z radości -
wszyscy, cała szóstka znajdowała się w pomieszczeniu. W świetle ognika zapalniczki - jeden z właścicieli peema zapalał papierosa -
zobaczyłem, że trzech siedziało, dwóch ulokowało się w śpiworach na podłodze, szef - dojrzałem rękaw jego koszuli - pod
przeciwległą ścianą.
Odsunąłem się. Podniosłem kołnierz koszuli i, nie kryjąc się, przedefilowałem na tle okna, otworzyłem drzwi i sięgnąłem do
włącznika światła. Jednocześnie nacisnąłem spust, kierując lufę w szybę nad głową szefa. Ten z papierosem rzucił się do tyłu i
uderzył łbem o ścianę, drugi sięgnął po peema, wycelowałem weń z grubsza i nacisnąłem spust. Szarpnął się i zamarł, tracąc prawo
do pobytu na ziemskim padole.
- Ręce wysoko nad głowę! - syknąłem, celując w szefa.
Wykonał polecenie, dwaj pomocnicy zrobili to również chętnie, dwaj pozostali usiłowali działać. Jeden miał coś pod poduszką
śpiwora, drugi sięgnął po broń. Mieli kiepską pozycję - leżeli obok siebie, peem niemal bez mojego udziału charknął ołowiem w ich
stronę.
- Muszę się opanować - powiedziałem do siebie głośno. - Inaczej nie będę miał kogo utopić. Rozbierać się! - poleciłem. - Po kolei,
zaczynamy od ciebie. - Wycelowałem w pierwszego z lewej, palacza. Wykonał polecenie bez słowa, ruchem lufy skierowałem golasa
do dalszej części pomieszczenia. - Teraz ty. - Namierzyłem szefa. Również nie protestował. Gdy został w bieliźnie, skierowałem go
do rozebranego sługusa i popatrzyłem na ostatniego z żywych. Zgrzytnął zębami i wykonał bezgłośnie polecenie. Przesunąłem się i,
nie spuszczając z nich oka, nogą przesunąłem wszystkie śpiwory na kupę, wyrzuciłem przez rozbite okna trzy peemy, jeden
przewiesiłem przez ramię. - Teraz zeznajemy - poinformowałem trójkę porywaczy. Milczeli.
Przyjrzałem się po kolei wszystkim twarzom. Mieli ciężkie, ołowiane spojrzenia, z którymi niechybnie utonęliby prędzej niż z
betonowym postumentem na plecach. Zrozumiałem, że nic z nich nie wyciągnę i jeszcze coś - ich zachowanie teraz nie pasowało do [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •