[ Pobierz całość w formacie PDF ]
do niego do twierdzy i to zaraz. Potrzebuje was.
- Allach jest wielki! Więc udało się?
- Nie pytaj, lecz słuchaj - ofuknąłem go - i natychmiast wezwij resztę. Czy też mam dopomóc
twoim nogom?
- Allachu, Allachu! - zawołał przestraszony i pobiegł przez furtkę.
Spojrzałem na Haddedihna, który jechał wierzchem za mną, i obaj wybuchnęliśmy serdecznym
śmiechem.
Udał się ten prosty trik, którym chciałem oddalić służących, bo pózniej, podczas przeszukiwania
domu przeszkadzaliby nam. Widocznie Ghani przyzwyczaił swoją służbę do natychmiastowego
posłuchu, bo nie minęło pięć minut, jak stawiło się ich siedmiu. Wskazałem im, że mają iść za
moim koniem, ukradkiem dałem Had-dedinowi znak, by miał ich na oku, potern ruszyliśmy i na
rogu przy domu Abadilaha skręciliśmy w ulicę prowadzącą do cytadeli.
213
Uszliśmy mniej więcej pięćset kroków i dotarliśmy do wygodnej drogi prowadzącej do twierdzy.
Pierwszy posterunek zrobił wielkie oczy, widząc długi szereg zbliżających się zwierząt, ale że
podałem hasło, przepuścili nas. Ikkże słudzy Ghaniego wytrzeszczyli oczy. W każdym razie
bardzo się dziwili, że na straży stał askar w tureckim mundurze, a nie, jak się spodziewali,
wartownik Beduin. Spostrze-głem, że mieli ochotę o coś mnie zapytać, ale widocznie się nie
ośmielili. Niepokój ich wzrastał, kiedy minęliśmy drugi i trzeci poste-runek, a zamienił się w
przerażenie, gdy dotarliśmy na dziedziniec twierdzy, gdzie roiło się od askarów, biegających we
wszystkie strony. Nie pozostawiłem im jednak czasu, by ochłonęli ze swego przeraże-nia,
nakazałem askarom, którzy usłużnie do nas przybiegli, by ich zamknięto.
Teraz zaczął się na dziedzińcu ożywiony ruch. Zwierzęta, które już długi czas pozostawały bez
wody, należało napoić. Można sobie wy-obrazić, że przy tak dużej ilości była to ciężka praca.
Muszę przyznać, że askarowie na myśl o spodziewanym łupie pracowali tak gorliwie, jak chyba
nigdy w całym swoim życiu. Wiedzia-łem, że wszystko jest w dobrych rękach, więc pojechałem
powoli przez liczne podwórca twierdzy aż do najdalszej części, by zobaczyć, jak tam sprawy stoją.
Pierwszym, którego spotkałem, był pasza.
- O Allachu, effendi, a więc jesteś! I jakiego wspaniałego masz konia! Muszę go dokładnie
obejrzeć.
Pełen podziwu, oczyma znawcy powoli obchodził konia dokoła.
Oczy aż błyszczały mu z pożądania, kiedy pytał.
- Skąd masz tego ogiera?
Jasne było, że się aż palił do niego i że chciałby go mieć w swojej stajni, ale udałem, że tego nie
spostrzegłem. Niech ogiera dostanie ktokolwiek, ale w żadnym razie pasza, który w tym całym
dramacie grał tylko rolę niezaangażowanego widza. Toteż odrzekłem.
- Zdobyłern go na Sabiuach razem z trzystoma wielbłądami i setką koni. Stoją na pierwszym
podwórcu twierdzy. 214
- O Allachu, trzysta wielbłądów, powiadasz i sto koni? No to muszę tam pójś~. Przepraszam cię,
effendi.
Oddalił się z szybkością taką, jakiej przy jego tuszy wcale bym się nie spodziewał.
Pdkże w dalszej części twierdzy panowało ożywienie, askarowie wsadzali Beni Sebidów do
kazamat przeznaczonych na więzienie. Można sobie wyobrazić, z jakimi uczuciami Beduini,
przyzwyczajeni do wolnej przestrzeni na pustyni, przyjmowali utratę swej wolności, licząc się w
najlepszym wypadku z długim pobytem w ciasnym i ciemnym lochu, i że odstawianie ich tam nie
odbywało się tak spokoj-nie i gładko, jak ich ujęcie, kiedy to sparaliżowani byli przerażeniem.
Niejedno ciężkie przekleństwo wydobywające się z zaciśniętych ust dobiegało moich uszu.
Kiedy dotarłem do celu, do podziemia, byłem świadkiem, j ak ostat-niego z Sebidbw wyciągano z
piwnicy. Tutaj rozkazywał Halef. Powie-dział mi, że tymczasem nic szczególnego nie zaszło.
Więzniowie na ogół okazywali posłuszeństwo i wielki szarif udał się do domu, gdyż nie miał tu już
nic do roboty.
Kiedy Hadżi skończył, powiedziałem mu krótko, co zdziałaliśmy przy Dżebel Omar. Był
zachwycony ogierem tak samo jak ja i powie-dział, kiedy skończyłem.
- Sidi, ten ogier jest równy naszym rasowym koniom! O Allachu, byłoby cudowne, gdybyśmy w
uznaniu za nasze bezprzykładne zasługi mogli go zatrzymać. Jest czystej krwi i łącząc go z
naszymi szlachet-nymi klaczami, Haddedihnowie mogliby osiągnąć skrzyżowanie, któ-re
przewyższałoby wszystkie inne dotychczasowe... Musiał przerwać swój potok słów. Właśnie
wyprowadzano z piw-nicy ostatnich więzniów, wśród których znajdowali się Ahmed Ghalib i
Ghani.
Wzrok szejka padł przy tym na siwka. Spostrzegłem, jak twarz jego zalała ciemna czerwień,
szarpał się w mocującyh go i krępujących więzach, oczy niemal wyszły mu z orbit, kiedy ryknął
zacinającym się 215 głosem.
- Ty psi synu! Dosiadłeś mojego ogiera, mojego siwka, który jest mi droższy niż życie! Skąd go
masz, przeklęty złodzieju? Spojrzałem z uśmiechem w jego wykrzywioną twarz i odparłem
spokojnie.
- Uspokój się szejku! Sądziłeś może, że jesteśmy tacy głupcy i nie potrafimy znalezEwaszych
zwierząt? Albo, że zostawimy je w wąwozie Dżebel Omar?
Mój spokój jeszcze bardziej go rozwścieczył. Głos jego stał się chrapliwy, kiedy nie panując nad
sobą wybuchnął.
- Niech Bóg cię spali! Widać zapisałeś duszę szatanowi, skoro odkrywa przed tobą wszystkie
tajemnice. Gdzie są zwierzęta? Po-wiedz, jeśli nie chcesz, bym cię przeklął!
- Po co masz wiedzieć? Nic wam to nie da, bo i tak już ich nigdy nie zobaczycie.
- Nigdy... nie... zobaczymy... naszych zwierząt? Co... masz na myśli?
- Chyba rozumiesz, że uważamy je za nasz łup. A może sądzisz, że je wam oddamy, abyście dalej
mogli uprawiać wasz zbójecki pro-ceder?
Słowa moje brzmiały niesamowicie, a szejk Ahmed z powodu mojego spokoju wpadł w taki szał,
że wybuchnął spazmatycznym śmiechem i tylko powoli wydobywał z siebie słowa.
- I ~k... tak... tak... Chcielibyście... wyobrażam sobie... czterysta zwierząt pod wierzch dostało się
naraz w wasze ręce! Ach, jaki jesteś mądry, jaki niezwykle mądry! I~raz wiem, że tylko dlatego
twierdzisz, jakobyś zdobył zwierzęta, bo myślisz, że mnie nabierzesz. Ale to ci się nie uda. Nie
wierzę ci.
- Wierzysz czy nie, wszystko mi jedno, ale powiedziałem prawdę.
Czyżbyś nie znał swojego ogiera? Już to samo powinno cię przekonać, że nie skłamałem. A jeśli
chcesz zobaczyć swoje zwierzęta, to niech cię zaprowadzą na pienwsze podwórze i wtedy powiesz
mi, czy brakuje zls choćjednego.
Szejk spoglądał na mnie z wahaniem. Spostrzegłem, że powoli zaczynał mi wierzyć. Szyderczy
wyraz zniknął z jego twarzy, zamienił się w ukrywany strach. Wreszcie powiedział tonem o wiele
mniej pewnym siebie niż dotąd.
-Effendi, jeśli to prawda, że zdobyłeś nasze zwierzęta, to nie masz prawa nam ich zabrać. Byłby to
rabunek, rabunek tak okropny, że spadłaby na ciebie kara Allacha.
- Nie ośmieszaj się, szejku! Jak możesz ty, sam taki zbój, mówić o rabunku. To brzmi śmiesznie w
twoich ustach, ustach człowieka, który łamie wszelkie nakazy Allacha. Ibvoje łajdactwa,
których doko-nałeś do spółki z Ghanim, idą w setki. Zwiętym obowiązkiem każdego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szkicerysunki.xlx.pl
do niego do twierdzy i to zaraz. Potrzebuje was.
- Allach jest wielki! Więc udało się?
- Nie pytaj, lecz słuchaj - ofuknąłem go - i natychmiast wezwij resztę. Czy też mam dopomóc
twoim nogom?
- Allachu, Allachu! - zawołał przestraszony i pobiegł przez furtkę.
Spojrzałem na Haddedihna, który jechał wierzchem za mną, i obaj wybuchnęliśmy serdecznym
śmiechem.
Udał się ten prosty trik, którym chciałem oddalić służących, bo pózniej, podczas przeszukiwania
domu przeszkadzaliby nam. Widocznie Ghani przyzwyczaił swoją służbę do natychmiastowego
posłuchu, bo nie minęło pięć minut, jak stawiło się ich siedmiu. Wskazałem im, że mają iść za
moim koniem, ukradkiem dałem Had-dedinowi znak, by miał ich na oku, potern ruszyliśmy i na
rogu przy domu Abadilaha skręciliśmy w ulicę prowadzącą do cytadeli.
213
Uszliśmy mniej więcej pięćset kroków i dotarliśmy do wygodnej drogi prowadzącej do twierdzy.
Pierwszy posterunek zrobił wielkie oczy, widząc długi szereg zbliżających się zwierząt, ale że
podałem hasło, przepuścili nas. Ikkże słudzy Ghaniego wytrzeszczyli oczy. W każdym razie
bardzo się dziwili, że na straży stał askar w tureckim mundurze, a nie, jak się spodziewali,
wartownik Beduin. Spostrze-głem, że mieli ochotę o coś mnie zapytać, ale widocznie się nie
ośmielili. Niepokój ich wzrastał, kiedy minęliśmy drugi i trzeci poste-runek, a zamienił się w
przerażenie, gdy dotarliśmy na dziedziniec twierdzy, gdzie roiło się od askarów, biegających we
wszystkie strony. Nie pozostawiłem im jednak czasu, by ochłonęli ze swego przeraże-nia,
nakazałem askarom, którzy usłużnie do nas przybiegli, by ich zamknięto.
Teraz zaczął się na dziedzińcu ożywiony ruch. Zwierzęta, które już długi czas pozostawały bez
wody, należało napoić. Można sobie wy-obrazić, że przy tak dużej ilości była to ciężka praca.
Muszę przyznać, że askarowie na myśl o spodziewanym łupie pracowali tak gorliwie, jak chyba
nigdy w całym swoim życiu. Wiedzia-łem, że wszystko jest w dobrych rękach, więc pojechałem
powoli przez liczne podwórca twierdzy aż do najdalszej części, by zobaczyć, jak tam sprawy stoją.
Pierwszym, którego spotkałem, był pasza.
- O Allachu, effendi, a więc jesteś! I jakiego wspaniałego masz konia! Muszę go dokładnie
obejrzeć.
Pełen podziwu, oczyma znawcy powoli obchodził konia dokoła.
Oczy aż błyszczały mu z pożądania, kiedy pytał.
- Skąd masz tego ogiera?
Jasne było, że się aż palił do niego i że chciałby go mieć w swojej stajni, ale udałem, że tego nie
spostrzegłem. Niech ogiera dostanie ktokolwiek, ale w żadnym razie pasza, który w tym całym
dramacie grał tylko rolę niezaangażowanego widza. Toteż odrzekłem.
- Zdobyłern go na Sabiuach razem z trzystoma wielbłądami i setką koni. Stoją na pierwszym
podwórcu twierdzy. 214
- O Allachu, trzysta wielbłądów, powiadasz i sto koni? No to muszę tam pójś~. Przepraszam cię,
effendi.
Oddalił się z szybkością taką, jakiej przy jego tuszy wcale bym się nie spodziewał.
Pdkże w dalszej części twierdzy panowało ożywienie, askarowie wsadzali Beni Sebidów do
kazamat przeznaczonych na więzienie. Można sobie wyobrazić, z jakimi uczuciami Beduini,
przyzwyczajeni do wolnej przestrzeni na pustyni, przyjmowali utratę swej wolności, licząc się w
najlepszym wypadku z długim pobytem w ciasnym i ciemnym lochu, i że odstawianie ich tam nie
odbywało się tak spokoj-nie i gładko, jak ich ujęcie, kiedy to sparaliżowani byli przerażeniem.
Niejedno ciężkie przekleństwo wydobywające się z zaciśniętych ust dobiegało moich uszu.
Kiedy dotarłem do celu, do podziemia, byłem świadkiem, j ak ostat-niego z Sebidbw wyciągano z
piwnicy. Tutaj rozkazywał Halef. Powie-dział mi, że tymczasem nic szczególnego nie zaszło.
Więzniowie na ogół okazywali posłuszeństwo i wielki szarif udał się do domu, gdyż nie miał tu już
nic do roboty.
Kiedy Hadżi skończył, powiedziałem mu krótko, co zdziałaliśmy przy Dżebel Omar. Był
zachwycony ogierem tak samo jak ja i powie-dział, kiedy skończyłem.
- Sidi, ten ogier jest równy naszym rasowym koniom! O Allachu, byłoby cudowne, gdybyśmy w
uznaniu za nasze bezprzykładne zasługi mogli go zatrzymać. Jest czystej krwi i łącząc go z
naszymi szlachet-nymi klaczami, Haddedihnowie mogliby osiągnąć skrzyżowanie, któ-re
przewyższałoby wszystkie inne dotychczasowe... Musiał przerwać swój potok słów. Właśnie
wyprowadzano z piw-nicy ostatnich więzniów, wśród których znajdowali się Ahmed Ghalib i
Ghani.
Wzrok szejka padł przy tym na siwka. Spostrzegłem, jak twarz jego zalała ciemna czerwień,
szarpał się w mocującyh go i krępujących więzach, oczy niemal wyszły mu z orbit, kiedy ryknął
zacinającym się 215 głosem.
- Ty psi synu! Dosiadłeś mojego ogiera, mojego siwka, który jest mi droższy niż życie! Skąd go
masz, przeklęty złodzieju? Spojrzałem z uśmiechem w jego wykrzywioną twarz i odparłem
spokojnie.
- Uspokój się szejku! Sądziłeś może, że jesteśmy tacy głupcy i nie potrafimy znalezEwaszych
zwierząt? Albo, że zostawimy je w wąwozie Dżebel Omar?
Mój spokój jeszcze bardziej go rozwścieczył. Głos jego stał się chrapliwy, kiedy nie panując nad
sobą wybuchnął.
- Niech Bóg cię spali! Widać zapisałeś duszę szatanowi, skoro odkrywa przed tobą wszystkie
tajemnice. Gdzie są zwierzęta? Po-wiedz, jeśli nie chcesz, bym cię przeklął!
- Po co masz wiedzieć? Nic wam to nie da, bo i tak już ich nigdy nie zobaczycie.
- Nigdy... nie... zobaczymy... naszych zwierząt? Co... masz na myśli?
- Chyba rozumiesz, że uważamy je za nasz łup. A może sądzisz, że je wam oddamy, abyście dalej
mogli uprawiać wasz zbójecki pro-ceder?
Słowa moje brzmiały niesamowicie, a szejk Ahmed z powodu mojego spokoju wpadł w taki szał,
że wybuchnął spazmatycznym śmiechem i tylko powoli wydobywał z siebie słowa.
- I ~k... tak... tak... Chcielibyście... wyobrażam sobie... czterysta zwierząt pod wierzch dostało się
naraz w wasze ręce! Ach, jaki jesteś mądry, jaki niezwykle mądry! I~raz wiem, że tylko dlatego
twierdzisz, jakobyś zdobył zwierzęta, bo myślisz, że mnie nabierzesz. Ale to ci się nie uda. Nie
wierzę ci.
- Wierzysz czy nie, wszystko mi jedno, ale powiedziałem prawdę.
Czyżbyś nie znał swojego ogiera? Już to samo powinno cię przekonać, że nie skłamałem. A jeśli
chcesz zobaczyć swoje zwierzęta, to niech cię zaprowadzą na pienwsze podwórze i wtedy powiesz
mi, czy brakuje zls choćjednego.
Szejk spoglądał na mnie z wahaniem. Spostrzegłem, że powoli zaczynał mi wierzyć. Szyderczy
wyraz zniknął z jego twarzy, zamienił się w ukrywany strach. Wreszcie powiedział tonem o wiele
mniej pewnym siebie niż dotąd.
-Effendi, jeśli to prawda, że zdobyłeś nasze zwierzęta, to nie masz prawa nam ich zabrać. Byłby to
rabunek, rabunek tak okropny, że spadłaby na ciebie kara Allacha.
- Nie ośmieszaj się, szejku! Jak możesz ty, sam taki zbój, mówić o rabunku. To brzmi śmiesznie w
twoich ustach, ustach człowieka, który łamie wszelkie nakazy Allacha. Ibvoje łajdactwa,
których doko-nałeś do spółki z Ghanim, idą w setki. Zwiętym obowiązkiem każdego [ Pobierz całość w formacie PDF ]