[ Pobierz całość w formacie PDF ]

a potem przycisnęła dłonie do twarzy i wolno zsunęła je
w dół, po policzkach. Inspektor poczuł na plecach bardzo
zimny dreszcz.
-Gary... Gary wrzeszczał. Wrzeszczał i wrzeszczał. -
Vanessa musiała wziąć parę głębokich wdechów. - A ja
stałam jak skuta lodem, dosłownie... Wiem, że to brzmi
jak fragment marnej powieści sensacyjnej, ale tak właśnie
było. Czułam się tak, jakby rozpadał się wokół mnie cały
świat. Było mi niedobrze. A potem... uciekłam. - Umilkła,
a Pendragon, który przyglądał się z uwagą jej twarzy, wi-
dział doskonale, jak wiele wysiłku kosztuje ją panowanie
nad emocjami. - Wybiegłam na zewnątrz. Zwymiotowa-
łam. Płakałam. Dosłownie lało mi się z oczu - pewnie od
oparów chemikaliów... O Boże! - Panna French zasłoniła
usta dłońmi. - Proszę pomyśleć... pomyśleć, co Gary mu-
siał. .. - Nastała dłuższa chwila ciszy, którą przerywał jedy-
nie trzask migawki aparatu. Pendragon obejrzał się, szuka-
jąc wzrokiem policyjnego fotografa. -I wtedy zadzwoniłam
na policję...
-Dziękuję pani, Vanesso - przerwał jej Pendragon i po-
chylił się, by podać jej rękę. Drgnęła nieznacznie, gdy jej
dotknął, a potem raz jeszcze oderwała wzrok od betonu
i spojrzała mu twardo w oczy.
-Proszę, inspektorze, niech pan dopadnie tego skur-
wiela - wysyczała, a potem cofnęła rękę.
324
-Czyli niczego nie widzieliście, stojąc pod domem
Hickle'a? - upewnił się Pendragon, gdy wsiadali z Turne-
rem do samochodu.
-Absolutnie nic. Vickers zjawił się mniej więcej o półno-
cy. A godzinę pózniej dostaliśmy wezwanie tutaj... W dro-
dze do magazynu dzwoniłem do Vickersa. Mówił, że nikt
nie opuszczał budynku, w którym mieszka doktor.
Pendragon ostrożnie manewrował na krętej drodze prze-
cinającej strefę przemysłową, aż dotarli głównej ulicy.
-Hickle mógł się jakoś wyśliznąć - zauważył.
-To możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne.
-Wobec tego, jeśli za sprawcę nadal uznajemy Hickle'a,
to musi mieć wspólnika.
-Chyba że facet jest całkiem niewinny, szefie - odparł
Turner.
ROZDZIAA 45
Do pani Soni Thomson
17 pazdziernika 1888 r.
-A więc to ty! - wykrzyknął Archibald. Jego twarz
była blada niczym świeży śnieg w mrozną zimę.
-Na to wygląda, stary druhu - odpowiedziałem, rzu-
cając na łóżko torbę, w której przyniosłem swoje przybo-
ry do rysowania.
 To ty zabiłeś wszystkie te kobiety.
Patrzył na mnie tak nieruchomy jak figura woskowa,
w szoku tak głębokim, że jego oczy nie wyrażały żad-
nych uczuć. Dostrzegłem tylko minimalne drżenie kąci-
ka jego ust. Tik nerwowy, pomyślałem. Nigdy dotąd nie
widziałem, by Archibald czymś się denerwował albo mar-
twił - nawet podczas naszych najbardziej dramatycznych
wypraw do palarni opium. Zawsze był spokojny i pewny
siebie.
 A zatem już wiesz, Archibaldzie - rzekłem cicho.
I wtedy, całkiem niespodziewanie, rzucił się na mnie
z zaciśniętymi pięściami.
Jak wiesz, mąż twój był osobnikiem mocno zbudowa-
nym oraz silnym. Był jednak także co najmniej o piętna-
ście lat starszy ode mnie, a wygodne życie, które wiódł,
także nie dawało mu przewagi. Zadał fatalnie niecelny
326
cios, a ja tylko wystawiłem nogę. Potknął się i wylądował
na podłodze, tuż obok stołu, przy którym tak niedawno pi-
sałem listy i planowałem moje arcydzieło. W jednej chwili
siedziałem już na nim. Jedno szybkie uderzenie w kark
wystarczyło, by stracił przytomność.
Ułożyłem go na plecach na łóżku i stanąłem obok, spo-
glądając na jego pulchne ciało. Gdy się odwracałem, wzrok
mój spoczął na najnowszym obrazie. Stał na sztalugach,
nietknięty naszą krótką walką. Podszedłem bliżej, wpa-
trując się weń z zadowoleniem. Był naprawdę piękny i gdy-
bym postanowił go dokończyć, w pełni zasługiwałby na
każde słowo pochwały - a usłyszałby ich niewątpliwie
mnóstwo. Tak jednak nie miało się stać. Spuściłem gło-
wę, przenosząc wzrok na moje przybory malarskie: kolek-
cję słoików z pędzlami sterczącymi na wszystkie strony,
paletę farb i wielką butlę rozcieńczalnika. Sięgnąłem po
nią, wyjąłem zatyczkę, odetchnąłem bogatą chemiczną
wonią i hojnie rozlałem całą zawartość flaszki po całym
pokoju. Wreszcie z kieszeni płaszcza wyjąłem pudełko za-
pałek i zapaliwszy jedną z nich, patrzyłem przez chwilę
na drżący płomyk.
Cisnąłem ją na dywan dwa metry od moich stóp. Roz-
cieńczalnik natychmiast zajął się ogniem. Podszedłem do
łóżka, uniosłem Archibalda i przerzuciłem go sobie przez
lewe ramię. Zmierzając w kierunku drzwi, sięgnąłem po
torbę z nożami i resztą ekwipunku, a potem szybkim kro-
kiem ruszyłem ku schodom, moje mieszkanie na dobre
zajęło się bowiem ogniem.
Zaplanowałem kilka dróg ucieczki i przygotowałem kil-
ka kryjówek. W końcu jednym z najistotniejszych aspek-
327
tów każdego wielkiego dzieła jest planowanie, a już szcze-
gólnie trafna wydaje się ta teza w odniesieniu do tej formy
sztuki, której uprawianiu się poświęciłem.
Bez trudu wyniosłem Archibalda z budynku i dalej,
ulicą. W tej okolicy półprzytomni pijacy byli bardziej ty-
powym widokiem niż trzezwi dżentelmeni. Szybko zresz-
tą, gdy nikt nie patrzył, skręciłem w zaułek i znalezliśmy
się w mroku, na tyłach jednego z najwyższych budynków
stojących przy Whitechapel Road. Usłyszałem piski, gdy
kilka szczurów uciekło przed nami ze sterty śmieci. Usa-
dziłem twojego męża, pani, pod ceglaną ścianą kamieni-
cy i zacząłem rozsuwać nogami leżące dokoła odpadki, aż
wreszcie odsłoniłem brudne kamienie bruku. Ukucnąłem,
by po omacku odnalezć metalowy krąg studzienki kana-
lizacyjnej. Szarpnąłem go i uniosłem, a wtedy fetor ście-
ków buchnął prosto w ciasną przestrzeń zaułka. Oparłem
się nagłej potrzebie zwymiotowania, ale na krótką chwilę
musiałem się odwrócić. Za stojącymi opodal pod ścianą
zardzewiałymi beczkami ukryłem niedużą latarenkę. Wy-
dobyłem ją teraz, otworzyłem okienko w bocznej ściance
obudowy i zapaliłem knot. Powróciwszy do otwartej stu-
dzienki, szarpnąłem Archibalda i przysunąłem go bliżej,
ciągnąc za nogi.
Opuściłem się do włazu, korzystając z krótkiej meta-
lowej drabinki. Sięgnąłem po torbę i cisnąłem ją do środ-
ka, a potem sam zszedłem głębiej. Kanał nie był głęboki.
Nie mogłem stanąć całkiem prosto, za to zdołałem sięg-
nąć w górę, poza krawędz otworu, by wciągnąć doń naj-
pierw nogi Archibalda, a potem całą resztę. Wyhamowa-
łem jego upadek własnym ciałem, najlepiej jak się dało,
podtrzymując go rękoma. Mimo to upadł twarzą w szlam
na dnie i wtedy zaczął się budzić.
Nim jednak ocknął się całkowicie, porwałem go za
328
ręce, wykręciłem je do tyłu i solidnie związałem kawał-
kiem linki, którą - jak zawsze przezorny - nosiłem w tor-
bie. Gdy skończyłem, wymierzyłem mu kilka policzków
na rozbudzenie.
-A teraz, Archibaldzie, odwrócisz się - powiedzia-
łem. - Idziemy w tym kierunku - dodałem, wskazując na
czerń tunelu za jego plecami.
-O kurwa! - wykrzyknął. - Co za smród!
Teraz dopiero spojrzał w dół, na siebie, i zauważył
w wątłym blasku latarenki, że jest pokryty ludzkimi od-
chodami.
-Ruszaj! - warknąłem.
Spojrzał na mnie bykiem.
-Zapłacisz za to, Tumbril. Zapłacisz.
Roześmiałem się.
-Archibaldzie, mój drogi przyjacielu, nie nazywam
się Harry Tumbril, lecz William Sandler. A teraz powta-
rzam po raz ostatni: ruszaj!
Zgięty nieomalże wpół Archibald zaczął iść w głąb tu-
nelu. Po dwudziestu metrach kanał znacznie się posze-
rzył - miał teraz może trzy metry szerokości, zaokrąglone
ściany i ceglane sklepienie, które na szczęście znajdowało
się tuż ponad naszymi głowami. W bocznej części tune-
lu biegła metalowa rura o średnicy mniej więcej ośmiu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •