[ Pobierz całość w formacie PDF ]

metalu. Ciężar Conana i strażników wspinających się na drabinę naruszył
mocowania starożytnej konstrukcji.
Nastąpiło kolejne wahnięcie i odgłos odskakujących nitów. Platforma przechyliła się i z dołu
usłyszał przerażone krzyki. Conan rozejrzał się za inną drogą ucieczki. Zastanawiał się, czy udałoby
się zejść tą samą drogą, usuwając po drodze przeszkody, zanim platforma się zawali. Perspektywa ta
wydała mu się jednak równie mało korzystna, jak i to, że będzie musiał walczyć z tłumem strażników
na dole. Gdzie podział się tajemniczy kryształowy człowieczek?
Wtedy znów ujrzał purpurowy blask. Zakrzywiona ściana, z której właśnie wyrywała się platforma,
miała w sobie długą poziomą szparę, przez którą przeświecało światło. Ujrzał tam zarys sylwetki
przyzywającej go ręką. Rzucił się w jej kierunku. W tym samym momencie puściły kolejne nity i
platforma zaczęła odrywać się od ściany z metalicznym jękiem, który zlewał się z krzykiem
strażników na drabinie.
Szpara była tak wąska, że ledwie mógł przecisnąć przez nią głowę, ale z wielkim wysiłkiem
Conanowi udało się nieco ją rozepchnąć. Jednocześnie parł całym ciałem i naciskał rękami na dolną
krawędz platformy, która nie dawała mu zbyt wiele oparcia, a za chwilę już żadnego. W
końcu z ostatecznym szczękiem metalu odpadła całkowicie, pozostawiając nogi Conana w powietrzu.
Krzyki strażników w dole ucichły, a on wciąż zmagał się z nieustępliwym
metalem.
Powoli jednak górna krawędz zaczynała się odchylać. Conan wiedział, że nawet jego
ogromna siła nie jest w stanie zgiąć grubego brązu. Płyta nad nim musiała być zaczepiona na
zawiasach. Z odgłosów, jakie wydawała, można było wnosić, że nie używano jej od lat, a raczej od
tysiącleci. W końcu z trudem przecisnął swoją masywną pierś i ramiona przez otwór. Reszta poszła
już łatwo. Po chwili znalazł się na zewnątrz ciężko zipiąc na wąskim zakrzywionym występie. Po
kilku głębszych wdechach dla odzyskania sił usiadł, by rozejrzeć się po otoczeniu.
Pierwsze, co dostrzegł było to, że znajdował się bardzo wysoko, prawie pod sklepieniem świątyni.
Poniżej ciało posągu stanowiło wielką masę. Gdy spojrzał w dół, wysokość
przyprawiła o zawrót głowy nawet jego mocne zmysły. Obejrzał otwór, przez który przeszedł, i
wypukłą płytę, którą w tym celu musiał podnieść i roześmiał się. Wyszedł przez oczy posągu. Górna
część była ruchomą powieką. Bez wątpienia, w dawnych wiekach we wnętrzu głowy płonął ogień, a
powieki podnosiły się mechanicznie, by wywrzeć odpowiedni efekt.
Leżał teraz na jednej z kości policzkowych bogini i zastanawiał się usilnie, jak dostać się na dół bez
złamania karku i najlepiej, zanim ludzie żądni jego krwi zdołają otworzyć bramę na dole. Odgłosy
uderzeń w portal rozlegały się w całej świątyni niczym potężny gong.
Kryształowego człowieczka nie było nigdzie w zasięgu wzroku, ale po ciemnościach wnętrza posągu,
światło panujące wewnątrz świątyni wydawało mu się jasnością dnia i w takich warunkach blada
purpurowa poświata mogła być trudna do dostrzeżenia.
Bezpośrednio pod nim najbliższe wystające miejsce było oddalone o dwadzieścia metrów.
Były to piersi bogini. Nawet gdyby udało mu się skoczyć, powierzchnia z brązu była tak gładka, że
zsunąłby się na jej kolana niczym spózniona ofiara dla bogini, której wyznawcy dawno temu porzucili
świątynię. Występ nosa był zbyt daleko, by się wychylić, więc Conan poszedł w przeciwnym
kierunku i spostrzegł, że ucho dawało pewne możliwości. Wnętrze było wystarczająco obszerne, by
pomieścić człowieka, a u dołu zwisała ozdoba sięgająca prawie do ramienia. Odległość pomiędzy
kością policzkową a uchem była zbyt duża, by mógł
pokonać ją jednym skokiem, ale włosy bogini udrapowane były metalowymi prętami, które mogły
dać oparcie. Było to ryzykowne, ale przecież całemu jego życiu towarzyszyło ryzyko.
Uderzenia na dole zmieniły ton, tak jakby brama zaczynała ustępować.
Conan nie wahał się dłużej. Kucnął i skoczył w górę. Jego ręce chwyciły dwa pręty i poczuł
jak jeden z nich się chwieje. Puścił go, chwycił inny widząc, jak tamten odpada i odbijając się od
ramienia bogini niknie w dole. Zręcznie przekładał ręce z jednego pręta na drugi, nie zatrzymując
swego ciężaru na żadnym na tyle długo, by go złamać. Mogłoby skończyć się to śmiertelnym
upadkiem. W końcu znalazł się w uchu i planował dalszą drogę.
Koniuszek ucha był wąski. Chwycił się więc i ześlizgnął w dół do zwisającej ozdoby,
wielkiej i przepysznej niczym nemedyjski świecznik. Po niej zszedł łatwo jak po drzewie i teraz od
ramienia dzielił go już tylko mały skok. Powierzchnia tu była gładka, ale
przyozdobiona czymś, co przypominało sznur pereł kończący się aż na przeciwległym
biodrze.
Chwytając się ornamentu Conan zaczął schodzić w dół. Pierwszy odcinek był łatwy, ale gdy minął
wybrzuszenie piersi, musiał trzymać się mocniej, nie znajdując wystarczającego oparcia dla stóp.
Delikatne krzywizny brzucha kosztowały go mniej wysiłku i wkrótce
przeszedł obok pępka, który przypominał wejście do jaskini.
Gdy dotarł do biodra, ześlizgnął się po jego okrągłościach na szczyt wielkiego uda, a z niego na
wewnętrzną stronę. Przed nim były skrzyżowane kostki bożka, przez które musiał
się wspinać i w końcu znalazł się na piedestale gigantycznego posągu. Bez namysłu jednym zręcznym
skokiem znalazł się przykucnięty na podłodze.
Radość z udanego zejścia została mu jednak gwałtownie odebrana, ponieważ strażnicy
potężnym uderzeniem wreszcie otworzyli bramę i zaczęli się z niej wylewać. Niczym rączy rumak
Conan popędził ku głównej bramie mając nadzieję, że tam nie było łuczników.
Gdy już trochę oddalił się, obawa przed pochwyceniem znikła. W ucieczkach nigdy nie
zdarzało mu się potykać, a ludzie podziemi z pewnością nie byli dobrymi biegaczami.
Długimi krokami sadził ku bramie, wokół niego śmigały strzały, na szczęście żadna nie była celna.
Drzwi stały przed nim niczym obietnica raju. Wiedział, że dla goniących go światło słońca było tym,
czym dla innych zaraza.
Lekko przebiegł przez bramę na plac przed świątynią. Zaśmiał się śmiechem zwycięzcy, ale ten
śmiech nie trwał długo. Achilea i jej trzy dworki, które powinny już dawno siedzieć na wielbłądach i
uciekać z miasta, stały przed nim z opuszczonymi głowami i wyrazem klęski na twarzach. Za nimi
stało dziesięciu ludzi. Niektórzy z nich wyglądali na ludzi pustyni, inni byli obcymi wojownikami.
Przed nimi stał ktoś, kogo Conan znał.
 Ty, jak sądzę, jesteś Conan z Cymmerii?  odezwał się wysoki chudy człowiek w
purpurowym turbanie.  Znasz chyba mojego przyjaciela, Vladiga?  ręką wskazał
mężczyznę w wysokich czerwonych butach. Vladig pozdrowił go z ironicznym uśmiechem na twarzy.
 Ja jestem Arcases, mag z Qum w Iranistanie. Dobrze, że wreszcie się spotykamy, bo wiele jest do
omówienia.
Conan zobaczył, że jego ręce niedbale bawią się garścią błyszczących purpurowych
kryształów.
ROZDZIAA XIV
Mężczyzna w czerwonej, jedwabnej kurcie, wykończonej małymi metalowymi płytkami,
zabrał Conanowi miecz i sztylet. Cymmerianin mimo zaskoczenia postarał się zapamiętać jego twarz
i ubiór, by w odpowiednim momencie odebrać od niego swoją broń.
 Nic wam się nie stało?  spytał Achileę nie zwracając uwagi na czarownika.
 Nic, jak sam widzisz  odrzekła  mimo że nie jesteśmy wolne. Conanie, czy
naprawdę zamknąłeś za nami bramę? [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •