[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ale po krótkiej chwili przez głowę Maga przemknęły mniej przyjemne myśli. Jego Pierwszy
selkie z całą pewnością musiał przechodzić przez tę wioskę, wracając z pożądanym przez Dimmę
przedmiotem. Jeżeli mu się to udało, nie było żadnego problemu ... o ile tylko dotarł do wybrzeża.
Mógłby wówczas spokojnie przeczekać ten pożar. Dimma wprawdzie nie byłby zadowolony z
takiego opóznienia, ale zrozumiałby je. Ale co jeśli Kleg był właśnie teraz w wiosce ? W momencie,
gdy ją oglądał ? Co, jeśli ten głupiec nie zdołał umknąć przed płomieniami, a wraz z nim spalił się
ostatni składnik, potrzebny do rzucenia czaru, którym miał zamiar zdjąć klątwę ? Nie. To się nie
mogło stać !
Dimma odwrócił się gwałtownym ruchem od kwarcowej tafli i zaczął znowu biec. Musiał
posłać więcej istot na poszukiwanie selkie, każdą istotę, która była w jego władzy, jeżeli było to
konieczne. Nie było wszak ważniejszej rzeczy niż zakończenie sukcesem tej misji !
121
122
Dimma zrobił zaledwie pięć szybkich kroków, szóstego już nie zdołał ... Zanim jego stopa
ponownie zetknęła się z podłogą, Mag z Mgieł utracił swe ciało. A kiedy znów stał się podobnym do
dymu, wrzask jego gniewu wzbił się aż pod niebiosa.
Kleg, Pierwszy selkie, najwyższa z istot, które Stwórca podniósł z mułu, klęczał teraz w
świńskich ekskrementach, grzebiąc w nich własnymi rękami. Zwinie uciekły. Kleg otworzył szeroko
zagrodę, a zwierzęta przerażone pożarem nie czekały ani chwili. Nawet nie spojrzały na tego, który
je uwolnił. Selkie zerkał raz po raz przez ramię, ku zbliżającym się płomieniom i czynił to co raz
bardziej nerwowo.
W dodatku ten przeklęty potwór mógł pojawić się w każdej chwili. Teraz jednak nie miał
czasu zastanawiać się nad tym. Nawóz był już suchy, co tylko utrudniało poszukiwania. Najbliższy
budynek nie stał jeszcze w ogniu, ale zaczynał już dymić i trzeszczeć. To była kwestia zaledwie kilku
chwil i on także padnie pastwą oszalałego żywiołu.
Kleg wiedział, że nie pozostało mu wiele czasu. Wszystko wokół niego pożerał ogień. Był nim
otoczony, a jego skóra już zaczynała pokrywać się bąblami, pod gorącym oddechem zagrażającego
mu śmiertelnie wroga. Zanurzał więc palce w śmierdzącym nawozie coraz głębiej, modląc się aby
starzec, którego zabił, mówił prawdę.
To musiało być gdzieś tu. Musiało !
Głośny trzask oznajmił mu, że budynek za jego plecami został właśnie zaatakowany przez
płomienie. %7łar uderzył w plecy selkiego, niczym pięść. Kleg upadł do przodu, twarzą wprost w
nawóz. Był przynajmniej chłodniejszy, niż otaczające go powietrze i przynosił ulgę poparzonej
skórze. Toteż odwrócił się jeszcze na plecy, by pokryły się cienką warstwą gnoju.
Wiedział jednak, że osiągnie w ten sposób zaledwie odrobinę więcej czasu. Musiał uciekać
teraz albo umrze ! Nie było wyjścia, talizman przepadł !
Kleg zrobił dwa kroki przez twardniejący gnój, gdy nagle poczuł, że jego stopa trafiła na coś
okrągłego. Pochylił się błyskawicznie wkładając dłoń w to miejsce, pod warstwę nawozu. Dotknął
znajomego kształtu. To niemożliwe ! Nasienie !!!
Kleg roześmiał się ochryple, wyciągając talizman z gnoju. Miał go.
Wepchnął ubrudzone Nasienie do sakiewki. Tym razem upewnił się, że prawidłowo zaciągnął
rzemienie. Potem zaś pobiegł.
122
123
Wąska przestrzeń wolna od ognia, zmniejszała się gwałtownie więc, zdołał uciec rozszalałym
płomieniom niemal w ostatniej chwili, nim ostatnia droga ucieczki została odcięta. Teraz wzywała go
toń jeziora.
Ogień był niemal wszędzie, ale Kleg był pewny, że zdoła dotrzeć do wody i do trzcin.
Warstwa nawozu na skórze chroniła go nieco przed żarem, gdy tak gnał w kierunku jeziora,
które miało zapewnić mu bezpieczne schronienie.
Conan doprowadził Cheen, Taira i Hoka na skraj jeziora. Wielu mieszkańców wioski też
wpadło na ten pomysł i kiedy Cymmerianin oraz jego mała grupka dotarli na wybrzeże, liczne rzesze
wieśniaków ściągały właśnie z zabagnionych brzegów łodzie i wszelki możliwy sprzęt, nadający się
do pływania. Conan także podążył ku jednej z łodzi, upatrzywszy taką, która mogła pomieścić co
najmniej sześć osób. Na drodze stanął mu jednak olbrzymi mężczyzna.
- Ta łódz jest moja ! - zawołał. Zaczął spychać ją na wodę.
- Jest tam miejsce na pół tuzina ludzi. Wpuść też i nas - zaproponował Conan.
- Nie. Na to brak czasu ! - mężczyzna wyciągnął zza pasa nóż, którego zakrzywione ostrze
miało długość krótkiego miecza.
- Masz racje, brak na to czasu. - warknął Conan.
Jego szeroki miecz błysnął zaledwie raz, odcinając uzbrojoną w nóz dłoń, a następnie głowę
przeciwnika. Olbrzymi mężczyzna, choć teraz już trochę niższy, runął bezwładnie, jak wypełniony
ziarnem wór.
- Do łodzi ! - rozkazał Conan.
Tair, Cheen i Hok wykonali to polecenie.
Zrobili to błyskawicznie, bo znajdujący się za ich plecami, pokryty smołą pomost, zajarzył się
właśnie na kształt ognistej alei, a żywioł postępował ku nim z rykiem.
Conan, grzęznąc w gęstym mule, całą siła naparł na rufę łodzi, by wypchnąć ją na wodną toń.
Poszło na tyle łatwo, że zaskoczony tym Cymmerianin, ledwie w ostatniej chwili sam zdążył
wskoczyć do środka lądując tuż obok Cheen. Tair trzymał już w dłoniach jedno z wioseł
zamocowanych w dulce, a Hok starał się właśnie wsadzić tam drugie. Conan odebrał je chłopcu i
sam wykonał tę czynność.
123
124
- Odsuń się ! - ponaglił go, chwytając oburącz wiosło.
Wiosłowanie nie było akurat tą umiejętnością, w której Cymmerianin był biegły, ale nadrabiał
to swą wielką siłą. Ciągnął więc drewniane wiosło przez wodną toń, używając całej mocy swych
ramion i grzbietu, pochylając się głęboko i prostując za każdym pociągnięciem, a łódka oddalała się
od wybrzeża i płonącego pomostu z dość dużą szybkością. Cały pomost zawalił się w końcu z
hukiem, wyrzucając w powietrze płonące iskry i drewniane belki, które na szczęście w większości
nie sięgnęły ich łódki.
Wiosłując, Conan stał tyłem do dziobu łodzi i mógł przyglądać się umierającej wiosce. Teraz
zdawała się być tylko jednym wielkim ogniskiem, a na jego tle widział jedynie kilka figurek ocalałych
ludzi, biegających po obrzeżu tego piekła.
- Już niedaleko do trzcinowej maty - powiedział Tair.
Conan przytaknął ruchem głowy, ale nie odezwał się. Pomiędzy brzegiem a trzcinami była
wystarczająca przestrzeń wodnej toni, aby pożar nie mógł tylko dotrzeć. A nawet jeśli, to wodne [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •