[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wygrywać symfonie, a każda nuta brzmiała idealnie czysto. Tylko dla niego.
Cofnął się i odchrząknął, a potem szybko zapiął guziki sukni. Zaprowadził ją do
krzesła, obrócił i skłonił, by usiadła. Popatrzyła na niego, nie rozu-
miejąc jego zachowania. Niespodziewanie dostrzegła jakiś ruch.
Wielki, odziany w liberię człowiek o jasnych włosach wskoczył przez okno i chwycił
Roberta w pasie. Potoczyli się po podłodze i na jej zdumionych oczach Robert
przerzucił napastnika przez głowę. Ten spadł na plecy, ale natychmiast poderwał się i
ruszył na Roberta. Był młodszy i silniejszy, ale Robert wykonał unik i uderzył go w
głowę ciosem, który zabrzmiał jak zduszony gong. Napastnik nic sobie z tego nie
robił i nacierał dalej, otrzepawszy się tylko. Walka była zażarta i cicha, przeciwnicy
zadawali sobie ciosy, myśląc jedynie o zwycięstwie.
Klarysa zatrzęsła się ze zdenerwowania. Było tak jak wczoraj! Czy tym razem też się
skończy rozlewem krwi i nieszczęściem? Weszła na krzesło, aby się trzymać z dala
od bójki, a w razie potrzeby rzucić się na napastnika.
Myślała jedynie o ślepej wściekłości Roberta u MacGeesa i o człowieku czającym się
w ciemnościach. To z pewnością on: musiał zdecydować się w końcu na atak. Ale
Robert był niezrównany, a ona zaczęła bardziej obawiać się o jego przeciwnika.
Robert go zabije.
Ku jej zdumieniu jednak napastnik poruszył się zwinnie, obrócił Roberta twarzą do
podłogi i usiadł mu na plecach, wyginając jego ramię na plecy. Z akcentem, który
uznała za cockney, rzekł:
- To była kiepska walka, kolego, tracisz siły na starość!
- Mój bark - jęknął Robert. - Wybiłeś mi bark! Klarysa zeskoczyła na podłogę,
chwyciła wazon
i uniosła go, chcąc zdzielić nim napastnika w głowę. Ten natychmiast puścił Roberta.
- Ej, stary, nie chciałem...
Robert przewrócił się na plecy, złapał go za kolana i zanim Klarysa zdążyła mrugnąć,
już na nim siedział okrakiem.
- Słuszny wiek i przebiegłość zawsze wygrywają z młodością i współczuciem. -
Wygiął ramię napastnika tak wysoko, że Klarysa się skrzywiła. - Poddaj się - zażądał.
- Dobra, dobra, oczywiście, że się poddaję. Robert puścił go natychmiast
Mężczyzna przewrócił się na plecy i spojrzał
na niego. Wpatrywali się w siebie. Klarysa wstrzymała oddech, czekając na rozwój
wypadków. A oni zaczęli się śmiać. Napastnik miał śmiech perlisty jak stado ptaków.
- Ty draniu, myślałem, że cię zabiję! - Spojrzał w górę i dostrzegł Klarysę stojącą z
uniesionym nad głową wazonem. - Masz dobrą kobietę, Robercie. Jest gotowa cię
bronić drogocennymi przedmiotami.
Robert, nie przestając się śmiać, spojrzał na Klarysę. Trwało to dłuższą chwilę. A
kiedy uśmiech zniknął z jego twarzy, widziała jedynie jego potężną postać pełną
sprzecznych uczuć: rozbawienia, wściekłości i smutku. Poczuła, jak emocje pulsują
przez jego skórę. W jej oczach nie wiadomo dlaczego pojawiły się łzy. Przestraszyła
się, że grozi mu niebezpieczeństwo; serce waliło jej jak młot, dłonie drżały. Ta walka
nie wyglądała jak przyjacielskie zapasy.
Bała się o niego.
Opuściła ręce z wazonem.
Jest niemądra.
Robert otrzepał dłonie , wstał i pomógł podnieść się towarzyszowi. Nieoczekiwanie
oficjalnym tonem powiedział:
- Królewno Klaryso, to najbardziej bezużyteczny człowiek na całym bożym świecie:
Korneliusz Gunther Halstead Waldemar Czwarty, niegdyś z Londynu, niegdyś z
więzienia Newgate, niegdyś z Półwyspu, mój dobry przyjaciel. - Roześmiał się.
- Mój bardzo dobry przyjaciel. Klarysy jakoś nie zdziwił fakt, że Waldemar gościł w
Newgate.
Waldemar skłonił się nisko, a Robert kontynuował:
- Waldemarze, oto królewna Klarysa z Beau-montagne, druga w kolejności do
tronu, dama, dzięki której przed końcem tego tygodnia będziesz wolny.
Skrzywiła się z dezaprobatą na to, że Robert tak swobodnie podawał szczegóły
dotyczące jej pochodzenia.
Waldemar wziął od niej wazon i ucałował jej palce.
- Doceniam pani wysiłki, wasza wysokość. Kiedy Ogley zobaczył panią przebraną
za seńoritę Carmen Menendez, wystraszył się jak diabli. O mało się nie roześmiałem
na głos.
- Rozpoznał ją? - spytał Robert.
- Czy rozpoznał!? - Waldemar uśmiechnął się.
- Pewnie, że tak. M a ł o nie wyzionął ducha. Uważa, że naprawdę zobaczył Carmen
i wcale mu się to nie spodobało.
- Myślał, że to Carmen, nawet kiedy się do niego odwróciła i zobaczył jej twarz? -
chciał wiedzieć Robert.
- Nie martw się, Robercie. - Waldemar nadal się uśmiechał. - Aż pozieleniał.
- Dzięki tobie, nabrałaś go. - Robert zwrócił się do Klarysy.
- To było z daleka; zobaczymy, jak będzie, kiedy znajdę się bliżej.
- Taka odważna kobieta jak pani, wasza wysokość, powinna się pozbyć tego nieroba
Hepburna; proszę pamiętać, że to ja jestem właściwym mężczyzną dla pani. -
Spojrzał na Roberta i dodał: - Mam lepszych przodków.
- Wszystkich ich zmyśliłeś. - Robert okazał zazdrość, o której Klarysa wiedziała, że
jest nieprawdziwa. - Ona nigdy nie zechce nikogo innego niż mnie.
Klarysa obawiała się, że to prawda, ale Robert nie musiał o tym wszystkim mówić.
Wyjęła dłoń z jego ręki.
- Nie rozumiem, Waldemarze, dlaczego go zaatakowałeś?
Waldemar zarumienił się i podprowadził ją do krzesła, aby usiadła.
- Musi być czujny. Mieszkając tutaj, pośród kwiatków i ptaszków, stał się miękki, a
nasz przyjaciel Robert nie może sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy ma w domu
wroga.
Po raz pierwszy śmiech zniknął, a mężczyzni spojrzeli na siebie ponuro.
- Masz na myśli pułkownika Ogleya? - spytała Klarysa. - Czy on jest
niebezpieczny?
- Nie - odparł Robert.
- Ej! Nie okłamuj dziewczyny. Powinna znać prawdę o nim.
- Niewiedza nie jest błogosławieństwem - powiedziała Klarysa.
Robert skinął głową na znak zgody.
- Pułkownik Ogley nie jest zbyt bystry.
- Ale jest przebiegły, nie przebiera w środkach i potrafi wywąchać kłopoty na
kilometr - dodał Waldemar.
- Jest samolubny do szpiku kości i uważa, że zrobię to, co on by zrobił na moim
miejscu. Uważa, że zaprosiłem go tutaj, aby publicznie wyjawić prawdę i obwieścić,
kto jest prawdziwym bohaterem Półwyspu, podczas gdy ja mam to gdzieś.
Waldemar uniósł brwi i wycelował palec w Roberta.
- Bohater - rzekł do Klarysy. Klarysa skinęła głową.
- Rozumiem. Chyba mam prawo wiedzieć, o co chodzi. Co mamy osiągnąć? I jaka
jest moja rola? Kogo gram?
Robert nie powstrzymał Waldemara, kiedy ten wyrwał się z wyjaśnieniami.
- Wykonałaś świetną robotę, udając seńoritę M e n e n d e z , d a m ę z Hiszpanii,
która miała kłopoty z powodu pułkownika. Ogley chciał, aby kobieta ogrzała mu
łoże, powiedział jej więc, że nie jest żonaty. Obiecał też, że sprowadzi ją do Anglii i
ożeni się z nią po powrocie. Oczywiście, kiedy nadszedł czas wyjazdu, porzucił ją
bez skrupułów. Ma żonę, która go uwielbia, a on cholernie uważa, aby jej nie
rozgniewać.
- Ponieważ ona ma pieniądze - domyśliła się Klarysa.
- Bystra jesteś jak na królewnę. - Waldemar przytknął kciuk do nosa.
Co dziwne, nie poczuła się urażona. Miała wrażenie, że człowiek, którego Robert
uważa za przyjaciela, akceptuje ją.
- Gram więc rolę porzuconej kochanki Ogleya, która ma go zmusić do...?
- Do tego, co jej obiecał - rzekł p o n u r o R o b e r t . [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szkicerysunki.xlx.pl
wygrywać symfonie, a każda nuta brzmiała idealnie czysto. Tylko dla niego.
Cofnął się i odchrząknął, a potem szybko zapiął guziki sukni. Zaprowadził ją do
krzesła, obrócił i skłonił, by usiadła. Popatrzyła na niego, nie rozu-
miejąc jego zachowania. Niespodziewanie dostrzegła jakiś ruch.
Wielki, odziany w liberię człowiek o jasnych włosach wskoczył przez okno i chwycił
Roberta w pasie. Potoczyli się po podłodze i na jej zdumionych oczach Robert
przerzucił napastnika przez głowę. Ten spadł na plecy, ale natychmiast poderwał się i
ruszył na Roberta. Był młodszy i silniejszy, ale Robert wykonał unik i uderzył go w
głowę ciosem, który zabrzmiał jak zduszony gong. Napastnik nic sobie z tego nie
robił i nacierał dalej, otrzepawszy się tylko. Walka była zażarta i cicha, przeciwnicy
zadawali sobie ciosy, myśląc jedynie o zwycięstwie.
Klarysa zatrzęsła się ze zdenerwowania. Było tak jak wczoraj! Czy tym razem też się
skończy rozlewem krwi i nieszczęściem? Weszła na krzesło, aby się trzymać z dala
od bójki, a w razie potrzeby rzucić się na napastnika.
Myślała jedynie o ślepej wściekłości Roberta u MacGeesa i o człowieku czającym się
w ciemnościach. To z pewnością on: musiał zdecydować się w końcu na atak. Ale
Robert był niezrównany, a ona zaczęła bardziej obawiać się o jego przeciwnika.
Robert go zabije.
Ku jej zdumieniu jednak napastnik poruszył się zwinnie, obrócił Roberta twarzą do
podłogi i usiadł mu na plecach, wyginając jego ramię na plecy. Z akcentem, który
uznała za cockney, rzekł:
- To była kiepska walka, kolego, tracisz siły na starość!
- Mój bark - jęknął Robert. - Wybiłeś mi bark! Klarysa zeskoczyła na podłogę,
chwyciła wazon
i uniosła go, chcąc zdzielić nim napastnika w głowę. Ten natychmiast puścił Roberta.
- Ej, stary, nie chciałem...
Robert przewrócił się na plecy, złapał go za kolana i zanim Klarysa zdążyła mrugnąć,
już na nim siedział okrakiem.
- Słuszny wiek i przebiegłość zawsze wygrywają z młodością i współczuciem. -
Wygiął ramię napastnika tak wysoko, że Klarysa się skrzywiła. - Poddaj się - zażądał.
- Dobra, dobra, oczywiście, że się poddaję. Robert puścił go natychmiast
Mężczyzna przewrócił się na plecy i spojrzał
na niego. Wpatrywali się w siebie. Klarysa wstrzymała oddech, czekając na rozwój
wypadków. A oni zaczęli się śmiać. Napastnik miał śmiech perlisty jak stado ptaków.
- Ty draniu, myślałem, że cię zabiję! - Spojrzał w górę i dostrzegł Klarysę stojącą z
uniesionym nad głową wazonem. - Masz dobrą kobietę, Robercie. Jest gotowa cię
bronić drogocennymi przedmiotami.
Robert, nie przestając się śmiać, spojrzał na Klarysę. Trwało to dłuższą chwilę. A
kiedy uśmiech zniknął z jego twarzy, widziała jedynie jego potężną postać pełną
sprzecznych uczuć: rozbawienia, wściekłości i smutku. Poczuła, jak emocje pulsują
przez jego skórę. W jej oczach nie wiadomo dlaczego pojawiły się łzy. Przestraszyła
się, że grozi mu niebezpieczeństwo; serce waliło jej jak młot, dłonie drżały. Ta walka
nie wyglądała jak przyjacielskie zapasy.
Bała się o niego.
Opuściła ręce z wazonem.
Jest niemądra.
Robert otrzepał dłonie , wstał i pomógł podnieść się towarzyszowi. Nieoczekiwanie
oficjalnym tonem powiedział:
- Królewno Klaryso, to najbardziej bezużyteczny człowiek na całym bożym świecie:
Korneliusz Gunther Halstead Waldemar Czwarty, niegdyś z Londynu, niegdyś z
więzienia Newgate, niegdyś z Półwyspu, mój dobry przyjaciel. - Roześmiał się.
- Mój bardzo dobry przyjaciel. Klarysy jakoś nie zdziwił fakt, że Waldemar gościł w
Newgate.
Waldemar skłonił się nisko, a Robert kontynuował:
- Waldemarze, oto królewna Klarysa z Beau-montagne, druga w kolejności do
tronu, dama, dzięki której przed końcem tego tygodnia będziesz wolny.
Skrzywiła się z dezaprobatą na to, że Robert tak swobodnie podawał szczegóły
dotyczące jej pochodzenia.
Waldemar wziął od niej wazon i ucałował jej palce.
- Doceniam pani wysiłki, wasza wysokość. Kiedy Ogley zobaczył panią przebraną
za seńoritę Carmen Menendez, wystraszył się jak diabli. O mało się nie roześmiałem
na głos.
- Rozpoznał ją? - spytał Robert.
- Czy rozpoznał!? - Waldemar uśmiechnął się.
- Pewnie, że tak. M a ł o nie wyzionął ducha. Uważa, że naprawdę zobaczył Carmen
i wcale mu się to nie spodobało.
- Myślał, że to Carmen, nawet kiedy się do niego odwróciła i zobaczył jej twarz? -
chciał wiedzieć Robert.
- Nie martw się, Robercie. - Waldemar nadal się uśmiechał. - Aż pozieleniał.
- Dzięki tobie, nabrałaś go. - Robert zwrócił się do Klarysy.
- To było z daleka; zobaczymy, jak będzie, kiedy znajdę się bliżej.
- Taka odważna kobieta jak pani, wasza wysokość, powinna się pozbyć tego nieroba
Hepburna; proszę pamiętać, że to ja jestem właściwym mężczyzną dla pani. -
Spojrzał na Roberta i dodał: - Mam lepszych przodków.
- Wszystkich ich zmyśliłeś. - Robert okazał zazdrość, o której Klarysa wiedziała, że
jest nieprawdziwa. - Ona nigdy nie zechce nikogo innego niż mnie.
Klarysa obawiała się, że to prawda, ale Robert nie musiał o tym wszystkim mówić.
Wyjęła dłoń z jego ręki.
- Nie rozumiem, Waldemarze, dlaczego go zaatakowałeś?
Waldemar zarumienił się i podprowadził ją do krzesła, aby usiadła.
- Musi być czujny. Mieszkając tutaj, pośród kwiatków i ptaszków, stał się miękki, a
nasz przyjaciel Robert nie może sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy ma w domu
wroga.
Po raz pierwszy śmiech zniknął, a mężczyzni spojrzeli na siebie ponuro.
- Masz na myśli pułkownika Ogleya? - spytała Klarysa. - Czy on jest
niebezpieczny?
- Nie - odparł Robert.
- Ej! Nie okłamuj dziewczyny. Powinna znać prawdę o nim.
- Niewiedza nie jest błogosławieństwem - powiedziała Klarysa.
Robert skinął głową na znak zgody.
- Pułkownik Ogley nie jest zbyt bystry.
- Ale jest przebiegły, nie przebiera w środkach i potrafi wywąchać kłopoty na
kilometr - dodał Waldemar.
- Jest samolubny do szpiku kości i uważa, że zrobię to, co on by zrobił na moim
miejscu. Uważa, że zaprosiłem go tutaj, aby publicznie wyjawić prawdę i obwieścić,
kto jest prawdziwym bohaterem Półwyspu, podczas gdy ja mam to gdzieś.
Waldemar uniósł brwi i wycelował palec w Roberta.
- Bohater - rzekł do Klarysy. Klarysa skinęła głową.
- Rozumiem. Chyba mam prawo wiedzieć, o co chodzi. Co mamy osiągnąć? I jaka
jest moja rola? Kogo gram?
Robert nie powstrzymał Waldemara, kiedy ten wyrwał się z wyjaśnieniami.
- Wykonałaś świetną robotę, udając seńoritę M e n e n d e z , d a m ę z Hiszpanii,
która miała kłopoty z powodu pułkownika. Ogley chciał, aby kobieta ogrzała mu
łoże, powiedział jej więc, że nie jest żonaty. Obiecał też, że sprowadzi ją do Anglii i
ożeni się z nią po powrocie. Oczywiście, kiedy nadszedł czas wyjazdu, porzucił ją
bez skrupułów. Ma żonę, która go uwielbia, a on cholernie uważa, aby jej nie
rozgniewać.
- Ponieważ ona ma pieniądze - domyśliła się Klarysa.
- Bystra jesteś jak na królewnę. - Waldemar przytknął kciuk do nosa.
Co dziwne, nie poczuła się urażona. Miała wrażenie, że człowiek, którego Robert
uważa za przyjaciela, akceptuje ją.
- Gram więc rolę porzuconej kochanki Ogleya, która ma go zmusić do...?
- Do tego, co jej obiecał - rzekł p o n u r o R o b e r t . [ Pobierz całość w formacie PDF ]