[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dynka... Cóż więc?
84/108
No... on i panna Justyna...
Romans? dorzucił pan.
I jaki! wybuchnął Kirło.
Już z żonatym?
Ale gdzie tam! Od dzieciństwa prawie... jak
zwykle pomiędzy kuzynami...
A dlaczegóż więc?...
Dlaczego nie pobrali się? Ależ i mowy o tym być
nie mogło... Familia... i on sam...
Dłużej rozmawiać nie mogli, bo towarzystwo całe
z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało
do salonu.
Tymczasem po wschodach, niegdyś politur-
owanych i ozdobnych, dziś tylko czystych i całych,
Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu,
gdzie pośród obszernego strychu urządzony był
wąski korytarz z dwoma naprzeciw siebie otwiera-
85/108
jącymi się pokojami. Jeden z tych pokojów należał
do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią
nocujących tu czasem gości. Justyna opuściła
ramię ojca i wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieś-
ciła je w stojącym na stole podługowatym pudle.
Czyniąc to, z cicha i trochę szorstko rzekła:
Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu
żarty z siebie...
Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia.
Po co ja to mówię! Tyle już razy prosiłam...
przedstawiałam... Nic nie pomaga... i nic nie po-
może!...
Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła
zeń wodę do miednicy nalewać. Stary w
rozwartym szlafroku i zupełnym pod nim negliżu
stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i z jed-
nostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na
ustach.
Widzisz, moja Justysiu zaczął żebyś ty
wiedziała, jak to trudno... zresztą... cóż to szkodzi!
86/108
O! zawołała właśnie pragnęłabym, aby oj-
ciec uczuł...
Umilkła znowu, zawiesiła ręcznik obok miednicy i
na jednym ze stołów ustawiła małe lusterko. Stary
tymczasem drobnymi krokami zbliżył się do skrzy-
piec i już je z pudła wyjmować zaczął. Justyna de-
likatnie i powoli instrument znowu na uprzednim
miejscu złożyła.
Trzeba się ubierać, ojcze! Zaraz zawołają nas
do stołu...
A, do stołu! powtórzył stary. Dobrze... do-
brze... bo już i głodny jestem... A nie wiesz tam
czasem, co na obiad będzie?
Nie wiem odpowiedziała i ułożyła obok lus-
terka wszystkie przybory do golenia się i czesania
służące.
Wszystko gotowe, ojcze...
Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglą-
dał.
87/108
A może bym ja trochę jeszcze pograł?
A obiad? zapytała Justyna.
A prawda... obiad? Pewno dziś co smacznego
dadzą, bo goście są... Pytałem się nawet panny
Marty z samego rana, co tam na obiad będzie,
ale czy ona kiedy po ludzku do kogo przemówi!
Burknęła... chrząknęła... czchnęła i na dół poleci-
ała... a mnie już na dół nie chciało się schodzić...
wypiłem więc kawę z sucharkami, troszkę szynki
zjadłem i grałem sobie... Szynki w tym roku
doskonale urządziła... i sucharki jej zawsze
doskonałe... w ustach topnieją... caca!
Powoli, leniwie usiadł przed lusterkiem i do robi-
enia toalety swej przybierać się zaczął. Justyna
prędko i zręcznie czyściła miotełką surdut ojca.
Stary zachmurzył się.
Otóż to gderliwym tonem zaczął jak tylko
goście przyjadą albo co tam innego stanie się,
Franek u mnie ani nosa nie pokaże... Jeden ten
chłopiec do wszystkiego... i przy kredensie, i do
stołu usługuje, i mnie, i panu Benedyktowi... Do
88/108
czego to podobne, aby w takim domu... nie było
komu wody podać i surduta oczyścić?
Już oczyszczony! odpowiedziała Justyna.
Oczyszczony... oczyszczony... gderał stary.
A któż go oczyścił? Ty sama! Czyż to pięknie, aby
panienka surduty czyściła?... do czego to podob-
ne?
Po ustach Justyny przemknął uśmiech. Stanęła na
środku pokoju i zamyśliła się chwilę.
Jak ja stąd wyjdę rzekła ojciec znowu grać
zacznie...
A może... odparł stary to i cóż?
Teraz nie można odrzekła bo jak na obiad
zawołają, trzeba, aby ojciec był już ubrany... Lepiej
może pudło na klucz zamknąć...
No, no! Nie zamykaj... nie zamykaj!...
89/108
Nic już nie odpowiadając zakręciła mały klucz w
zamku, schowała go do kieszeni i wyszła.
Drugi pokój na górze, niezbyt mały i bardzo
czysty, o dwu łóżkach i umeblowaniu skromnym,
lecz dostatecznym, stanowił od lat kilku wspólne
mieszkanie Marty i Justyny. W tym pokoju Justyna
stanęła przed otwartym oknem i rozplótłszy
warkocze, powolnym ruchem rozczesywać za-
częła gęstwinę czarnych włosów, w które podczas
rannej przechadzki wplątały się zielone igły i
młodziutkie gałązki sośniny.
Na Niemnie ruch ustał zupełnie. Tratwy
przepłynęły, rybackie czółna znikły, samotność
zaległa płynące błękity wody, nad którymi czasem
tylko w olśniewającej światłości słonecznej szybko
i kręto przelatywały połyskliwe jak atłas rybitwy.
Na cichą wodę wypłynęła łódz mała, od jednego
brzegu do drugiego wioząca dwóch ludzi. Jeden
z tych ludzi siedział na dnie łodzi i twarz nad
wodą pochylał tak, jakby z zajęciem przypatrywał
się podwodnej roślinności, która tu i ówdzie wybi-
jała się na powierzchnię kępami okrągłych liści
i żółtych kwiatów wodnych lilii. Drugi, wysoki, w
stojącej postawie rozgarniał wiosłem wodę zat-
90/108
aczającą dokoła łodzi koliste bruzdy. Justyna
spostrzegła, że ten przewoznik, wstrzymawszy
nieco ruch wiosła, z podniesioną twarzą patrzał
chwilę na dom, u którego szczytu stała ona w ot-
wartym oknie. Potem, gdy już łódz przybiła do
brzegu, człowiek ów, wyskoczywszy na przeci-
wległe wybrzeże, stanął i znowu w tym samym
kierunku spojrzał; ale wnet, na kształt górskiego
jelenia, prędko i zręcznie wbiegać zaczął na
wysoką, piaszczystą ścianę. Od chwili do chwili za-
trzymywał się i podaniem ręki albo podłożeniem
dłoni pod łokieć dopomagał towarzyszowi, który
wstępował na górę znacznie powolniej, z trud-
nością, z przygarbionymi trochę plecami i pochy-
lonym karkiem. Pierwszy z tych dwu ludzi ubrany
był w kurtę z siermięgowego sukna zielonymi taś-
mami przyozdobioną, drugi miał na sobie długą
kapotę, a na głowie pomimo gorąca wielką
baranią czapkę. Wkrótce obaj zniknęli za pier-
wszymi drzewami boru. Ale zaledwie zniknęli, z
boru wybuchnęła i pod same zda się obłoki
wzniosła się pieśń męskiego, silnego głosu:
Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różowy kwiat,
Oczy zapłakała, ręce załamała:
91/108
Zmienił się jej świat.
Czego ty płaczesz, czego narzekasz, [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szkicerysunki.xlx.pl
dynka... Cóż więc?
84/108
No... on i panna Justyna...
Romans? dorzucił pan.
I jaki! wybuchnął Kirło.
Już z żonatym?
Ale gdzie tam! Od dzieciństwa prawie... jak
zwykle pomiędzy kuzynami...
A dlaczegóż więc?...
Dlaczego nie pobrali się? Ależ i mowy o tym być
nie mogło... Familia... i on sam...
Dłużej rozmawiać nie mogli, bo towarzystwo całe
z ganku wchodziło już do sieni i zaraz wejść miało
do salonu.
Tymczasem po wschodach, niegdyś politur-
owanych i ozdobnych, dziś tylko czystych i całych,
Justyna wprowadziła ojca do górnej części domu,
gdzie pośród obszernego strychu urządzony był
wąski korytarz z dwoma naprzeciw siebie otwiera-
85/108
jącymi się pokojami. Jeden z tych pokojów należał
do Ignacego Orzelskiego i był zarazem sypialnią
nocujących tu czasem gości. Justyna opuściła
ramię ojca i wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieś-
ciła je w stojącym na stole podługowatym pudle.
Czyniąc to, z cicha i trochę szorstko rzekła:
Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu
żarty z siebie...
Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia.
Po co ja to mówię! Tyle już razy prosiłam...
przedstawiałam... Nic nie pomaga... i nic nie po-
może!...
Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła
zeń wodę do miednicy nalewać. Stary w
rozwartym szlafroku i zupełnym pod nim negliżu
stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i z jed-
nostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na
ustach.
Widzisz, moja Justysiu zaczął żebyś ty
wiedziała, jak to trudno... zresztą... cóż to szkodzi!
86/108
O! zawołała właśnie pragnęłabym, aby oj-
ciec uczuł...
Umilkła znowu, zawiesiła ręcznik obok miednicy i
na jednym ze stołów ustawiła małe lusterko. Stary
tymczasem drobnymi krokami zbliżył się do skrzy-
piec i już je z pudła wyjmować zaczął. Justyna de-
likatnie i powoli instrument znowu na uprzednim
miejscu złożyła.
Trzeba się ubierać, ojcze! Zaraz zawołają nas
do stołu...
A, do stołu! powtórzył stary. Dobrze... do-
brze... bo już i głodny jestem... A nie wiesz tam
czasem, co na obiad będzie?
Nie wiem odpowiedziała i ułożyła obok lus-
terka wszystkie przybory do golenia się i czesania
służące.
Wszystko gotowe, ojcze...
Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglą-
dał.
87/108
A może bym ja trochę jeszcze pograł?
A obiad? zapytała Justyna.
A prawda... obiad? Pewno dziś co smacznego
dadzą, bo goście są... Pytałem się nawet panny
Marty z samego rana, co tam na obiad będzie,
ale czy ona kiedy po ludzku do kogo przemówi!
Burknęła... chrząknęła... czchnęła i na dół poleci-
ała... a mnie już na dół nie chciało się schodzić...
wypiłem więc kawę z sucharkami, troszkę szynki
zjadłem i grałem sobie... Szynki w tym roku
doskonale urządziła... i sucharki jej zawsze
doskonałe... w ustach topnieją... caca!
Powoli, leniwie usiadł przed lusterkiem i do robi-
enia toalety swej przybierać się zaczął. Justyna
prędko i zręcznie czyściła miotełką surdut ojca.
Stary zachmurzył się.
Otóż to gderliwym tonem zaczął jak tylko
goście przyjadą albo co tam innego stanie się,
Franek u mnie ani nosa nie pokaże... Jeden ten
chłopiec do wszystkiego... i przy kredensie, i do
stołu usługuje, i mnie, i panu Benedyktowi... Do
88/108
czego to podobne, aby w takim domu... nie było
komu wody podać i surduta oczyścić?
Już oczyszczony! odpowiedziała Justyna.
Oczyszczony... oczyszczony... gderał stary.
A któż go oczyścił? Ty sama! Czyż to pięknie, aby
panienka surduty czyściła?... do czego to podob-
ne?
Po ustach Justyny przemknął uśmiech. Stanęła na
środku pokoju i zamyśliła się chwilę.
Jak ja stąd wyjdę rzekła ojciec znowu grać
zacznie...
A może... odparł stary to i cóż?
Teraz nie można odrzekła bo jak na obiad
zawołają, trzeba, aby ojciec był już ubrany... Lepiej
może pudło na klucz zamknąć...
No, no! Nie zamykaj... nie zamykaj!...
89/108
Nic już nie odpowiadając zakręciła mały klucz w
zamku, schowała go do kieszeni i wyszła.
Drugi pokój na górze, niezbyt mały i bardzo
czysty, o dwu łóżkach i umeblowaniu skromnym,
lecz dostatecznym, stanowił od lat kilku wspólne
mieszkanie Marty i Justyny. W tym pokoju Justyna
stanęła przed otwartym oknem i rozplótłszy
warkocze, powolnym ruchem rozczesywać za-
częła gęstwinę czarnych włosów, w które podczas
rannej przechadzki wplątały się zielone igły i
młodziutkie gałązki sośniny.
Na Niemnie ruch ustał zupełnie. Tratwy
przepłynęły, rybackie czółna znikły, samotność
zaległa płynące błękity wody, nad którymi czasem
tylko w olśniewającej światłości słonecznej szybko
i kręto przelatywały połyskliwe jak atłas rybitwy.
Na cichą wodę wypłynęła łódz mała, od jednego
brzegu do drugiego wioząca dwóch ludzi. Jeden
z tych ludzi siedział na dnie łodzi i twarz nad
wodą pochylał tak, jakby z zajęciem przypatrywał
się podwodnej roślinności, która tu i ówdzie wybi-
jała się na powierzchnię kępami okrągłych liści
i żółtych kwiatów wodnych lilii. Drugi, wysoki, w
stojącej postawie rozgarniał wiosłem wodę zat-
90/108
aczającą dokoła łodzi koliste bruzdy. Justyna
spostrzegła, że ten przewoznik, wstrzymawszy
nieco ruch wiosła, z podniesioną twarzą patrzał
chwilę na dom, u którego szczytu stała ona w ot-
wartym oknie. Potem, gdy już łódz przybiła do
brzegu, człowiek ów, wyskoczywszy na przeci-
wległe wybrzeże, stanął i znowu w tym samym
kierunku spojrzał; ale wnet, na kształt górskiego
jelenia, prędko i zręcznie wbiegać zaczął na
wysoką, piaszczystą ścianę. Od chwili do chwili za-
trzymywał się i podaniem ręki albo podłożeniem
dłoni pod łokieć dopomagał towarzyszowi, który
wstępował na górę znacznie powolniej, z trud-
nością, z przygarbionymi trochę plecami i pochy-
lonym karkiem. Pierwszy z tych dwu ludzi ubrany
był w kurtę z siermięgowego sukna zielonymi taś-
mami przyozdobioną, drugi miał na sobie długą
kapotę, a na głowie pomimo gorąca wielką
baranią czapkę. Wkrótce obaj zniknęli za pier-
wszymi drzewami boru. Ale zaledwie zniknęli, z
boru wybuchnęła i pod same zda się obłoki
wzniosła się pieśń męskiego, silnego głosu:
Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różowy kwiat,
Oczy zapłakała, ręce załamała:
91/108
Zmienił się jej świat.
Czego ty płaczesz, czego narzekasz, [ Pobierz całość w formacie PDF ]