[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Prace trwały niekiedy do póznej nocy.
W robocie tej nie było nic męczącego ani naprawdę trudnego. Drążyliśmy pirogę
własnym rytmem, wszyscy wiedzieli, że mają przed sobą wiele miesięcy, by
doprowadzić ją do stanu używalności. Wieczorem nikomu nie chciało się spać, bo
brakowało nam wysiłku fizycznego i długich wypadów poza fort. W hangarze na łodzie
odbywało się więc coś w rodzaju nocnego czuwania, podczas którego trochę drążyliśmy,
a wiele dyskutowaliśmy.
Jak można rzeczywiście pasjonować się pracą, która niemal nie posuwa się do przodu?
Byliśmy całkowicie pozbawieni niezbędnych narzędzi. Montaignes znalazł wprawdzie,
gdzieś nad jeziorem, wielki szary i twardy kamień, który umożliwiał ostrzenie maczet na
tyle, by przynajmniej wydawało się nam, że wdzieramy się w głąb drewna. Jedna z nich
była jednak już tak zużyta, że zmniejszyła się do rozmiarów małego kuchennego noża.
Po dłuższych wysiłkach udało nam się nadać ostrzom dwóch innych maczet półokrągły
kształt, dzięki któremu zrobiły się z nich całkiem skuteczne dłuta, za pomocą których,
jeżeli napierało się z całej siły, można było ścinać z pnia długie wióry mniej więcej
milimetrowej grubości. Niczego lepszego nie mieliśmy.
W ten sposób zdałem sobie sprawę zawartości metalu. Mieliśmy tylko tych sześć
zniszczonych maczet jako narzędzia do wszystkiego. Metal tnie, wytrzymuje, łamie i
załatwia każdy kawałek drewna. W naszej sytuacji, kiedy byliśmy go pozbawieni,
doceniliśmy w pełni jego wagę. Bez niego materia staje się oporna. Gdyby nie maczety,
w jaki sposób udałoby się nam zbudować nasze instalacje?
***
Mała siedziała z nami w hangarze na łodzie. Nie pracowała i tylko z daleka uczestniczyła
w naszych dyskusjach. Przesiadywała w kącie, zawsze tym samym, i patrzyła na nas
oczami, które wydawały mi się smutne. Mówiła mało, tylko wtedy, gdy ktoś się do niej
zwracał i jak się wydawało nie próbowała przełamać tego osowienia, tak u niej
niezwykłego.
Sądziłem, że deszcz ciąży jej bardziej niż nam. Być może uzmysławiał jej naszą izolację
i odcięcie od świata. Nie zapomniałem, że była bardzo młoda, złakniona życia i zabaw,
pragnęła uczestniczyć w życiu swojej wioski zamiast siedzieć tu, zamknięta, z trzema
białymi pośrodku dziewiczej dżungli.
Natomiast dwaj pozostali byli w humorach więcej niż doskonałych. Każdy dzień
obfitował w paroksyzmy kretyńskiego i nie kończącego się śmiechu, zarówno jednego,
jak i drugiego. Wystarczyło jakieś jedno słowo podczas rozmowy, zwykle przechodzące
w kalambur, tak prostacki, jak tylko się dało, i już...
Montaignes ogarnięty był euforią, z rozszerzonymi zrenicami, mówił coraz bardziej
nieskładnie, na wielkim haju pod wpływem grzybków, które znalazł gdzieś w dżungli.
Paulo, ze swej strony, był pijany. Któregoś dnia zatrzymał się na widok czerwonych
owoców o pomarańczowym miąższu, popękanych i lekko gnijących, które przyniósł do
fortu Montaignes.
- Co to za świństwo? - spytał uprzejmie.
- Sam nie wiem. Jakiś owoc palmy, ale nigdy nie widziałem tak wielkich. Zabawne jest
to, że sama palma jest malutka. Karłowaty gatunek o olbrzymich owocach.
Paulo powąchał z zachwytem na twarzy, po czym zapytał podejrzliwie:
- No więc w końcu są to owoce palmy czy nie?
- Tak.
- Nie są trujące?
- Nie. Na sto procent nie. Próbowałem. Zresztą są niesmaczne. Stary poklepał
Montaignes'a po ramieniu z tajemniczym uśmiechem na ustach.
- Niech pan botanik łaskawie nie obmawia tych zgniłych owoców. Niech pan pomyśli, że
jeśli panu nie smakowały, to być może dlatego, że nie potrafił pan ich przyrządzić, panie
agronomie!
Jeszcze tego samego wieczoru Paulo nastawił owoce do fermentacji. Następnego dnia
widziano go, jak pomiędzy kolejnymi ulewami nerwowo biegał z jednego końca fortu na
drugi. Gromadził tajemnicze sprzęty: tykwy, długi odcinek bambusowej rury irygacyjnej,
i śmiał się przy tym cicho, potrząsając znacząco głową w sposób, który moim zdaniem
nie wróżył nic dobrego. Kiedy Stary cieszył się bez powodu, można było praktycznie być
pewnym, że szykował się jakiś monumentalny idiotyzm.
- Paulo, co ty szykujesz? - próbowałem się dowiedzieć. Popatrzył na mnie przebiegłym
wzrokiem chytrego kupca.
- Nie mogę ci powiedzieć, Mały. Może się mylę... Jutro najpózniej - obiecał - będę miał
odpowiedz. Gra?
Odchylił się do tyłu i zaczął wrzeszczeć:
- Zresztą, jeśli nie gra, panie ciekawski, możesz mi to powiedzieć!....
Zrezygnowałem.
***
Nazajutrz Paulo zniknął na cały dzień. Pojawił się dopiero podczas wieczornego posiłku,
który spożywaliśmy w hangarze na łodzie, stającym się najgościnniejszym
pomieszczeniem w forcie. Nagle wpadł jak furiat, zatrzymał się w miejscu, powstrzymał
się, by nie upaść na nos, i złapał ... równowagę. Popatrzył na mnie mętnym wzrokiem.
- Udało się! D... D... Do jasnego chuja! Mówię ci, ż... ż... że udało się! Masz, spróbuj!
Podał mi bambusową rurkę wypełnioną ciepłym jeszcze płynem, prosto z alembika, o
zapachu dziewięćdziesięcioprocentowego spirytusu.
- Wi... wino palmowe!... Produkcji Paula! Moje własne! Spróbuj tylko! To dru... drugi
rzut! Jest jeszcze lep... jeszcze lepszy niż pierwszy!
I od tej pory chodził pijany w sztok przez większość dnia, to znaczy po godzinie
dziesiątej, kiedy to zwykle odkładał dłuto, zacierał ręce jak stary robotnik i oznajmiał:
- No, no! Już pora na kielicha! Ale tu szybko płynie czas! I bez mrugnięcia okiem wlewał
w siebie potężne porcje swojej gorzkiej mikstury o smaku nafty, której sam zapach
przyprawiłby normalny żołądek o skurcze. Opróżniał pojemnik, cmokał jak po koniaku i [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •