[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Entuzjastyczna licytacja zamorańskiej dziewczyny przykuwała uwagę otaczających ich
ludzi. Stało się jednak coś, co wprawiło paru sąsiadów Regnarda w oszołomienie. Gundarzyk
patrzył z niedowierzaniem, jak Conan napiął za plecami mocarne dłonie, rozgiął ciężkie okowy
z brązu i zsunął je ze swych grubych, włochatych nadgarstków. Barbarzyńca dokonał tego w
jednej chwili. Regnard próbował rzucić się do ucieczki, ale Conan skoczył za nim. Zacisnął
dłoń na ramieniu Gundarczyka, który osunął się na kolana.
- No, mój dobroczyńco, zobaczymy, jak pasują na ciebie twoje własne okowy i ile czasu
minie, zanim zdołasz je rozerwać!
Szybkim, bezwzględnym ruchem Conan owinął spiżowy łańcuch podwójnie na szyi
zdradzieckiego towarzysza podróży i ponownie zacisnął kajdany tak, że utworzyły splecione,
podwójne ogniwo na karku Regnarda. Aańcuch był tak krótki, że Gundarczyk nie mógł
oddychać. Z narastającą paniką szarpał grube okowy i naciągnięte ogniwa. Wkrótce jego ruchy
zamieniły się w rozpaczliwe machanie rękami przy szyi. Mógł wydusić z siebie jedynie słabe,
gardłowe postękiwania i charczenie, lecz jego szarpanina wystarczyła, by zwrócić uwagę
stojących w pobliżu ludzi.
- Co się stało? Ktoś go zasztyletował?
- Nie, to bunt niewolników!
- Niech ktoś mu pomoże!
- Nie, bałwanie, niech ten cudzoziemski kupiec smaży się w Ha-desie!
- Zabijcie tego buntownika, zanim zarazi innych swoim szaleństwem!
Mimo panującego zamętu Conan zdołał odzyskać swoją broń i zaczął przebijać się przez
wrzeszczący, wyciągający ku niemu ręce tłum. Kamienny topór raz po raz trafiał w czyjeś ciało.
Bryzgała krew, zęby i plwocina, podczas gdy duszący się, purpurowy na twarzy Regnard wił
się pod stopami ogarniętych paniką kupców. Tłum rozstąpił się przed dwoma zwalistymi
poganiaczami niewolników, lecz ich pejcze nadawały się jedynie do zadawania bólu z
bezpośredniej bliskości, a nie w uczciwej walce. Jeden z nadzorców osunął się na bruk, rycząc z
bólu, gdy Conan dzgnął go lekko w brzuch włócznią. Drugi otrzymał cios ostrzem kamiennego
toporka w twarz i potykając się, zniknął w tłumie, oślepiony własną krwią.
- Uważajcie, dzikus dostał szału!
- Jest uzbrojony! Wezwijcie straż miejską!
Tłum rozstępował się przed Conanem w panice. Barbarzyńca posłyszał szczęk zbroi, z
przyległej ulicy nadchodzili strażnicy. Conan zawrócił i z desperacją wskoczył na pomost z
niewolnikami. Uderzeniami toporka rozciął zasupłane rzemienie drewnianych dybów,
więżących jasnowłosego Hiperborejczyka. Młodzieniec oswobodził sobie ręce i zrzucił jarzmo
z karku. Conan rozciął sznur, którym związano razem dwóch skazańców, i przebił włócznią
nadzorcę, usiłującego powstrzymać ich ucieczkę.
Kuszycki niewolnik parę chwil wcześniej zarzucił na szyję licytatora skuwający mu
nadgarstki łańcuch. Dusił go tak długo, aż mężczyzna zwisł bezwładnie jak worek mąki.
Kuszyta zabrał trupowi kółko z kluczami, zeskoczył z podestu i pogrążył się w tłumie. Nawet
Zamoranka pochyliła się po sztylet martwego już Regnarda, schowała skradzioną broń za
rozchyloną na piersiach szatą i wymknęła się z placu, zapewne również zamierzając zemścić się
na swoim prześladowcy.
Bunt niewolników i tłum bezładnie rojących się, przerażonych kupców ułatwiały ucieczkę.
Conan przecisnął się w stronę wylotu najmniej zatłoczonej ulicy, roztrącając mieszczuchów i
waląc kamiennym toporem tych, którzy mieli ochotę go zatrzymać. Po spędzonych w dziczy
miesiącach miasto wydawało się barbarzyńcy ciasnym, tłumnym, cuchnącym labiryntem.
Szybko jednak odzyskiwał orientację. Gdy przestał grozić mu natychmiastowy pościg,
Cymmerianin ruszył pod górę, w stronę placu nieopodal pałacu i świątyni. Zamierzał wreszcie
zakończyć łowy, które przywiodły go do Sargossy.
Przejście niepostrzeżenie przez miasto było dla Conana niemożliwe. Nawet w tak
kosmopolitycznej stolicy jak Sargossa, gdzie na ulicach spotkać można było ludzi
najrozmaitszych narodowości w najosobliwszych strojach, zwalisty, ogorzały, prawie nagi
barbarzyńca z kamiennym toporkiem i włócznią, wędrujący przez targowiska i dzielnice
eleganckich rezydencji, stanowił wyjątkowy widok, nie mogący nie przykuwać uwagi
podekscytowanych służących, przekupniów, obszarpanych uliczników i ujadających psów.
Tak więc na nic zdałaby się ostrożność, Conan mógł polegać jedynie na swej szybkości. By
udaremnić ewentualny pościg i unik - nać okrążenia, biegł przez miasto, jakby gonił zwierzynę
podczas łowów. Miał kondycją zdobytą podczas wielokrotnych długich pobytów w górach.
Sprzyjało mu też szczęście. Nie natknął się na taki tłum, by nie mógł się przedrzeć, ani na
przeszkodę zbyt dużą, by nie można było jej wywrócić lub przeskoczyć. Nie spotkał też
cesarskiego żołnierza wystarczająco czujnego i wprawionego w walce, by nie można było
usunąć go z drogi jednym ciosem.
Przemierzył to miasto jak żywy obraz dzikości, symbol ludzkiej rasy z pradziejów,
zdumiewający dla mijanych miejskich trutniów. Był pierwotnym łowcą, grasującym w
miejskim labiryncie, szybkim i groznym, lecz prawie na pewno skazanym na zagładę...
ścigającym jemu tylko znaną, niemożliwą do zdobycia ofiarę.
W miarę zbliżania się do pałacu rojne dzielnice nędzy ustąpiły miejsca wspaniałym
willom i publicznym budowlom, rozdzielonym długimi, szerokimi alejami. Dawało to
mijanym przez Conana ludziom sposobność rozpierzchania się na boki i zastanawiania się z
bezpiecznej odległości, kim jest niepowstrzymany, dziko wyglądający przybysz. Stwarzało to
również nowe niebezpieczeństwo: Conan paść od wystrzelonej z dachu świątyni strzały lub
zginąć stratowany przez oddział konnych. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •