[ Pobierz całość w formacie PDF ]

puszcza, na pozór wszędzie u nas jednaka. Sznury pnączy zwisają wszędzie, to znów oplatają
drzewa i w pogoni za słońcem giną gdzieś w górze w kłębach pogmatwanego listowia. Pni,
nawet najgrubszych, nie widać prawie wcale, pokryte są bowiem szczelnie mchami,
storczykami i paprociami. Na roślinie rośnie inna roślina, na niej znów inna i tak, korzystając z
siebie wzajemnie, tworzą razem potworną gmatwaninę zieleni, która otacza człowieka ze
wszystkich stron i przygniata swoim ogromem.
Po raz pierwszy stanąłem bezradny. Dopiero teraz zrozumiałem, że podjąłem się trudnej
rzeczy. Dawniej zawsze ktoś mi wskazywał kierunek i cel. Jeśli nawet nic nie znalazłem,
doktor nie robił mi nigdy wymówek, toteż nie przywiązywałem wagi do niepowodzeń. Teraz
było inaczej. Nie mogłem przecież wracać do domu z pustymi rękoma...
O przyjaciele! Nie wiem, czy mnie potraficie zrozumieć. Większość z was pracuje tam w
Ogrodzie, między Tjiidani a Tjiliwongiem, gdzie błyszczą obecnie elektryczne światła Bogoru.
Wielu z was brało udział w wyprawach z naukowcami do puszczy. Znacie doskonale i pola, i
las. Czy jednak znajdowaliście się kiedyś w takiej sytuacji jak ja? Czy próbowaliście samotnie
szukać wśród tysięcy krzewów i drzew, maskujących się sprytnie, okrutnych Demonów
Zniszczenia? Czy ogarnął was kiedyś strach w tym półmroku, który panuje tam wiecznie? Czy
czuliście, jak was otacza jakaś podstępna moc, której nie widzicie, nie umiecie z nią walczyć,
nie możecie jej schwytać za gardło?
O bracia, ja byłem w takiej sytuacji!... Targnął mną wtedy straszliwy lęk, przyznaję bez
wstydu. Co innego wejść do puszczy, a co innego wybrać się tam na polowanie na Demony
Zniszczenia. Drżałem na całym ciele, pot zrosił mi czoło i ręce. O mało nie krzyknąłem, gdy
nad moją głową przemknął znienacka jakiś cień, powiał chłodem i zniknął. Nie dziwcie się
temu. Ja wiedziałem, co to oznacza...
Nie cofnąłem się jednak. Nie po to wdarłem się w ten gąszcz, aby stąd odejść bez łupu.
Spojrzałem na Udiana. Jadł spokojnie i odpędzał tylko od czasu do czasu chmary komarów,
które, jak to w lesie, nie dawały nam ani chwili wytchnienia. Na mnie wcale nie patrzył.
- Kończ - przynagliłem, był bowiem żarłokiem jak rzadko. - Trzeba teraz będzie
pospacerować po drzewach.
Popatrzył na mnie trochę niechętnie.
- Co możesz zjeść dziś - odparł sentencjonalnie - nie odkładaj do jutra. Może się zepsuć.
Nie słyszałem dotąd tego przysłowia, ale nie zastanowiłem się nad nim, gdyż zaczęła mnie
palić gorączka. Obawiałem się, że jeśli natychmiast nie zacznę działać, ucieknę z tego miejsca,
mimo że posiadam wspaniałe Elmu Wytrwania.
Przynagliłem powtórnie. Tym razem usłuchał. Zawiesił na gałęzi nosidła z resztkami
żywności i zbliżył się do mnie.
- Co mam robić? - zapytał przeciągając się leniwie.
Wytłumaczyłem, o co mi chodzi. W domu pokazywałem mu kilkakrotnie grzyby, toteż
zrozumiał bez trudu.
- Ale może ty nie potrafisz chodzić po drzewach? - zapytałem nieco złośliwie, chcąc i jemu,
i sobie dodać otuchy.
Spojrzał na mnie z wyższością.
- Nie wiem, jak tam u was w Bogorze... - przemówił cedząc powoli słowa. - W takim
ogrodzie ludzie pewnie dawno zapomnieli tej sztuki. Nas natomiast nikt nie prześcignie we
wspinaczce.
Zrozumieliście, moi mili, obrazę, która była skierowana pod naszym adresem? Wtedy nie
wziąłem jednak tego do serca. Przeciwnie - uśmiechnąłem się nawet w duchu. Bardzo byłem
zadowolony z takiego obrotu sprawy.
- No, w takim razie spróbujmy swych sił - rzuciłem wyzwanie. - Wchodz!
Wskazałem mu wysokie drzewo, sam zaś stanąłem przy sąsiednim pniu. Poderwałem się
nagle i chwyciłem w przerażeniu za zwisającą lianę, gdyż tuż pod moimi nogami rozległ się
syk przerazliwy i krótki, jakby klaśnięcie z bicza. Liana zakołysała się lekko, przeskoczyłem na
pień. Potem błyskawicznie zacząłem się wspinać w górę.
Gdy przedostałem się przez dolne podszycie, zrobiło się nieco jaśniej. Zerknąłem w bok.
Udian piął się zręcznie, ale nie mógł za mną nadążyć. On też mnie zauważył i zwiększył
natychmiast swoje wysiłki. Nie pozwoliłem się wyprzedzić. Dopiero gdy korona była już
blisko, zwolniłem tempo. Przegonił mnie zaraz, wydając zwycięskie okrzyki.
Uśmiechnąłem się sam do siebie. Ludziom, którzy nie posiadają Elmu Wytrwania, należy
uprzyjemniać robotę, zniechęcają się bowiem szybko. Toteż już bez pośpiechu wdarłem się
między listowie.
Rozpoczęła się praca żmudna, trudna i niebezpieczna. Demon Zniszczenia kryje się bardzo
starannie, niekiedy zwisa na najcieńszych gałązkach. Chociaż często nie dojrzysz go okiem,
morduje potężne drzewo. Kiedy indziej schowa się między mchy albo przybierze postać tak
podobną do otoczenia, że patrzysz na niego, a nie możesz dostrzec. Czujesz go koło siebie,
podrywa ci nogi, uderza gałęzią, zasłania oczy, to znów przeraża szelestami i oślizłością.
Nie wolno ci się jednak zawahać, bo zginiesz. W walce z nim ten tylko zwycięża, kto się nie
boi.
Ja się nie uląkłem, o moi mili, toteż znalazłem go wreszcie. Był długi, zielonkawy, pośrodku
miał czarne gwiazdki. Czy sądzicie może, że był bezbronny, że się poddał bez walki? Nie,
bracia, tak niestety nie było. Zwietrzył widocznie niebezpieczeństwo, ściągnął więc na pomoc
swego wasala. Tuż nad nim ujrzałem dwoje nieruchomych, zimnych jak stal, wpatrzonych we
mnie uważnie oczu. Czułem, jak od stóp do głowy przeszedł mnie mróz, ale nie drgnąłem.
Byłem przygotowany na wszystko. Tam, na dole, otrzymałem pierwsze ostrzeżenie, że w
powietrzu czai się grozba. Teraz miałem ją przed sobą. W odległości ramienia...
Tak, moi mili, były to ciężkie chwile. Z pewnością niejeden z was widział nieraz jadowite
węże w koronach drzew, bo przecież u nas jest ich tam znacznie więcej aniżeli na ziemi, ale
niewątpliwie nie trafił nigdy na takiego, który by występował w obronie przyczajonego cicho
Demona Zniszczenia. Miałem teraz dwóch wrogów. Jeden czatował tylko, abym zrobił jakiś
niezręczny ruch, gotów natychmiast strącić mnie z olbrzymiej wysokości między krzewy i
leśne poszycie. Drugi szykował się do skoku, aby zadać mi śmierć.
Sytuacja była tragiczna. Wtedy to pomyślałem o swoim tuanie, o trzech przepracowanych z
nim nocach i o srebrzystym Ardżunie, który mi się ukazał we śnie. Poczułem naraz w sobie
ogromne siły. Mróz w kościach zniknął, szczęki stwardniały, spłynął na mnie nadludzki spokój,
moimi ruchami zaczęła kierować przezorność. Przylgnąłem do konara, na którym właśnie
leżałem, i ścisnąłem go lewą ręką prawie do bólu. Nie spuszczałem wzroku z gorejących oczu
zwierzęcia. Za to moja prawa ręka przesunęła się ostrożnie do pasa. Dotknąłem goloka.
Wysuwałem go teraz powoli, stopami silniej objąłem drzewo. Gad nie drgnął. Spoglądaliśmy
na siebie w milczeniu, jakby jeden chciał przeniknąć myśli drugiego. Golok ukazał się wreszcie
przed moimi oczyma. Roziskrzył się w jakimś zbłąkanym blasku i oddzielił nas na chwilę od
siebie.
Odetchnąłem lekko i skuliłem kolana. Miałem w ręku broń, mogłem przystąpić do
generalnego ataku. Ciało lekko podało się naprzód, lecz w tym momencie prysnęła na mnie
biało czarna wstęga, rozdziawiona krwiożerczo paszcza ukazała się przed mymi oczyma.
Golok rąbnął na odlew...
Nie wiem, co się pózniej stało, czy mój oręż przeciął go na pół, czy też tylko odepchnął, bo
nic nie pamiętam. Z jednego tylko zdałem sobie sprawę: gad dotknął mej twarzy, ale nie
ugryzł, a zaraz potem coś tam potoczyło się w dół. Przez pewien czas leżałem jak nieżywy, nie
mogąc poruszyć ręką ani odetchnąć. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •