[ Pobierz całość w formacie PDF ]
naprawdę sam. Piach zasypał ojca. %7łeby nie dwaj grabarze, byłby tylko on i matka. Pojął tam
nie tylko, że jest sam, ostatecznie i już na zawsze, ale to, że jest sam przeciw ludziom w
Wołaniu. I że właśnie ma im udowodnić, że to ojciec, zasypany w pohańbieniu pod cmenta-
rnym murem, był sprawiedliwy, skoro sam sobie śmierć wymierzył. A nie oni. Ci, co nawet
na cmentarz nie przyszli. Pochowali się ze swym strachem po domach, kryli ten strach w
cichych szeptach, nagłych zamilknięciach, odwracaniu oczu. Bo od śmierci Błachny i pożaru
Maryjki strach zgęstniał, stał się materialny jak ciemność, co to niby dotknąć się jej nie da, a
ona jest i straszy. I nie wiadomo, jak to było, czy Bolek odsunął się od swoich szkolnych
kolegów, bo ich głupota i nieświadomość nie była już na jego miarę, czy to oni słuchali rodzi-
ców, zakazujących im kontaktów z wariatem . Uczył się, jak zawsze, dobrze, a może nawet
lepiej niż dawniej. Tyle że nieraz znikał na całe godziny z domu i często go ludzie widzieli w
tamtej okolicy w pobliżu krzyża, który stara Zaleska postawić kazała za tymi krzakami głogu,
co je w wypadku san do ziemi przygniótł. I choć bez żadnego zezwolenia ten krzyż stanął,
to jakoś nikt się na niego podnieść nie ważył. Ale w ogóle też nikt tego krzyża nie lubił.
Nawet się ludzie bali. Mówili, że nocą tamtędy przechodzić jest strach. Stara Zaleska łaziła po
wsi, żeby na majowe śpiewanie kogo namówić, ale jakoś nikt nie chciał. Dalej śpiewali przy
kapliczce pod lasem. A krzyż stał całkiem sam w szczerym polu.
Tylko Bolek pojawiał się tam od czasu do czasu.
Nie może to być, żebyś ty był, Boże, naprawdę, jak długo to jest tak, jak jest... - tak
zaczynała się, mówiona na stojąco, bez czynienia znaku krzyża modlitwa Bolka, w której
upominał się o sprawiedliwość.
Kapitan Anusz skończył swoją pracę magisterską. Już robił korektę maszynopisu, gdy
zdarzyło się to, co się jeszcze w Ornej nigdy nie zdarzyło - włamanie do kościoła. Gdy tylko
sierżant Marnot zameldował o sprawie, komendant wsiadł z nim w samochód i pojechał na
miejsce.
- To aż takiego bandytyzmu trzeba żeby przedstawiciel władzy w katolickim kraju
pojawił się w kościele. I to mąż kobiety tak wierzącej? - Wikary, choć człowiek młody, silił
się na ton dobrotliwego żartu. Ale Anusz miał o nim wyrobione zdanie i bardzo sztywno po-
prosił o informacje na temat zdarzenia. O ile samo włamanie było najbanalniejsze w świecie,
to rabunek wyglądał dość osobliwie. Sprawca wśliznął się przez wybitą szybę nad drzwiami
- zrobił to młodociany - zaznaczył ksiądz, z naciskiem podkreślając rozmiary ramy...
Choć rzeczywiście mogło to być dziecko, Anusz uciął krótko.
- Wnioski śledcze należą do nas. Mógłby to być także stary dżokej zakpił - oni są
bardzo drobni...
Wikary wybałuszył oczy. Anusz zły, że wspomnienia młodzieńczych wyścigowych
hazardów nasunęły mu głupie skojarzenia, uzupełnił oschle - Bywają ludzie dorośli, a raczej
niewyrośnięci. O to mi chodziło...
Włamanie więc najbanalniejsze, ale rabunek raczej osobliwy. Zginęły wota. Ale tylko
jednego rodzaju. Medaliki Częstochowskie. Na srebrnych łańcuszkach - Wikary podkreślił
ich wartość.
- Ależ ta monstrancja jest też ze srebra... - oschle przerwał mu oficer. - Albo te tam
kielichy mszalne...
- Sprawca bał się świętokradztwa - wyjaśnił apodyktycznie Wikary.
- A te zaginione wota to nie świętokradztwo?
- Jest grzech i grzech. Nie na każdy się człowiek waży...
Anusz nie mógł się powstrzymać, by nie dokuczyć młodemu zadufkowi.
- A czy ksiądz wie, że osiemdziesiąt procent sprawców włamań do kościołów deklaruje
się jako wierzący? Rozeznania dokonują w czasie rutynowej , jak to się u nas na służbie ma-
wia, obecności w kościele. To nawet sprawiedliwie, że rabują kościoły wasi wychowanko-
wie... - zaczerwienił się, słysząc jak mówi rzeczy niedopuszczalne z punktu widzenia służby.
- Przepraszam. Wracamy do rzeczy.
Nakazał Mamotowi, by spisał protokół, zabezpieczył ślady, zebrał odciski daktylosko-
pijne...
Pożegnał Wikarego, który miał asystować tym czynnościom, i ruszył w stronę samo-
chodu. Nagle, tknięty jakąś myślą, odwrócił się i poszedł w stronę plebanii. Chciał porozma-
wiać z Proboszczem. Wiedział, że to był chyba jedyny człowiek, który poważnie potraktował
zeznania Bolka Błachno. Miał relację o jego pózniejszych kłopotach w kurii.
Ale starego księdza nie było.
- Jak tylko wyszło to włamanie, to proboszcz wziął laskę i poszedł. W stronę Wołania.
Mówiłam, żeby się nie męczył, ale z nim to jest gadanie próżne - oznajmiła stara gospodyni.
Anusz wsiadł w samochód i skierował go na wiejską drogę. Nie ujechał trzech kilome-
trów, jak zobaczył wysoką, choć już mocno przygiętą sylwetkę w czarnej rozwianej sutannie.
Bo wiatr był porywisty, dzień chłodny. Czerwiec w tym roku nie mógł się zdecydować
przejść na stronę lata.
Anusz zwolnił. W ostatniej chwili wyłączył nawet silnik i wóz toczył się własnym
rozpędem naprzeciwko idącego wolno Proboszcza. Gdy przystanął, starzec się zdumiał.
- Co za traf. Idę i myślę o panu - powiedział.
- A ja jadę po pana - odrzekł milicjant. Wysiadł, i jak dżentelmen proponujący damie
przejażdżkę, obszedł samochód, by otworzyć przed nim drzwiczki.
Ksiądz zwalił się ciężko na siedzenie, widać bardzo był zmęczony. Laskę postawił
między kolanami. Anusz włączył motor, ale gdy wrzucił wsteczny bieg, Proboszcz zaprote-
stował.
- Nie, nie, proszę jechać dalej, musimy porozmawiać.
Wóz wolno potoczył się naprzód. Ksiądz prosił, żeby się nie rozpędzać.
- Staniemy. To tutaj - powiedział, gdy wóz przyhamował na brzegu rowu, po drugiej
stronie kłębiły się ogromne krzaki głogu. Za nimi stał nowy krzyż. Sławny krzyż Zaleskiej...
Anusz myślał, że ksiądz mówi, że są na miejscu zbrodni, nazywanej do tej pory wypa- [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szkicerysunki.xlx.pl
naprawdę sam. Piach zasypał ojca. %7łeby nie dwaj grabarze, byłby tylko on i matka. Pojął tam
nie tylko, że jest sam, ostatecznie i już na zawsze, ale to, że jest sam przeciw ludziom w
Wołaniu. I że właśnie ma im udowodnić, że to ojciec, zasypany w pohańbieniu pod cmenta-
rnym murem, był sprawiedliwy, skoro sam sobie śmierć wymierzył. A nie oni. Ci, co nawet
na cmentarz nie przyszli. Pochowali się ze swym strachem po domach, kryli ten strach w
cichych szeptach, nagłych zamilknięciach, odwracaniu oczu. Bo od śmierci Błachny i pożaru
Maryjki strach zgęstniał, stał się materialny jak ciemność, co to niby dotknąć się jej nie da, a
ona jest i straszy. I nie wiadomo, jak to było, czy Bolek odsunął się od swoich szkolnych
kolegów, bo ich głupota i nieświadomość nie była już na jego miarę, czy to oni słuchali rodzi-
ców, zakazujących im kontaktów z wariatem . Uczył się, jak zawsze, dobrze, a może nawet
lepiej niż dawniej. Tyle że nieraz znikał na całe godziny z domu i często go ludzie widzieli w
tamtej okolicy w pobliżu krzyża, który stara Zaleska postawić kazała za tymi krzakami głogu,
co je w wypadku san do ziemi przygniótł. I choć bez żadnego zezwolenia ten krzyż stanął,
to jakoś nikt się na niego podnieść nie ważył. Ale w ogóle też nikt tego krzyża nie lubił.
Nawet się ludzie bali. Mówili, że nocą tamtędy przechodzić jest strach. Stara Zaleska łaziła po
wsi, żeby na majowe śpiewanie kogo namówić, ale jakoś nikt nie chciał. Dalej śpiewali przy
kapliczce pod lasem. A krzyż stał całkiem sam w szczerym polu.
Tylko Bolek pojawiał się tam od czasu do czasu.
Nie może to być, żebyś ty był, Boże, naprawdę, jak długo to jest tak, jak jest... - tak
zaczynała się, mówiona na stojąco, bez czynienia znaku krzyża modlitwa Bolka, w której
upominał się o sprawiedliwość.
Kapitan Anusz skończył swoją pracę magisterską. Już robił korektę maszynopisu, gdy
zdarzyło się to, co się jeszcze w Ornej nigdy nie zdarzyło - włamanie do kościoła. Gdy tylko
sierżant Marnot zameldował o sprawie, komendant wsiadł z nim w samochód i pojechał na
miejsce.
- To aż takiego bandytyzmu trzeba żeby przedstawiciel władzy w katolickim kraju
pojawił się w kościele. I to mąż kobiety tak wierzącej? - Wikary, choć człowiek młody, silił
się na ton dobrotliwego żartu. Ale Anusz miał o nim wyrobione zdanie i bardzo sztywno po-
prosił o informacje na temat zdarzenia. O ile samo włamanie było najbanalniejsze w świecie,
to rabunek wyglądał dość osobliwie. Sprawca wśliznął się przez wybitą szybę nad drzwiami
- zrobił to młodociany - zaznaczył ksiądz, z naciskiem podkreślając rozmiary ramy...
Choć rzeczywiście mogło to być dziecko, Anusz uciął krótko.
- Wnioski śledcze należą do nas. Mógłby to być także stary dżokej zakpił - oni są
bardzo drobni...
Wikary wybałuszył oczy. Anusz zły, że wspomnienia młodzieńczych wyścigowych
hazardów nasunęły mu głupie skojarzenia, uzupełnił oschle - Bywają ludzie dorośli, a raczej
niewyrośnięci. O to mi chodziło...
Włamanie więc najbanalniejsze, ale rabunek raczej osobliwy. Zginęły wota. Ale tylko
jednego rodzaju. Medaliki Częstochowskie. Na srebrnych łańcuszkach - Wikary podkreślił
ich wartość.
- Ależ ta monstrancja jest też ze srebra... - oschle przerwał mu oficer. - Albo te tam
kielichy mszalne...
- Sprawca bał się świętokradztwa - wyjaśnił apodyktycznie Wikary.
- A te zaginione wota to nie świętokradztwo?
- Jest grzech i grzech. Nie na każdy się człowiek waży...
Anusz nie mógł się powstrzymać, by nie dokuczyć młodemu zadufkowi.
- A czy ksiądz wie, że osiemdziesiąt procent sprawców włamań do kościołów deklaruje
się jako wierzący? Rozeznania dokonują w czasie rutynowej , jak to się u nas na służbie ma-
wia, obecności w kościele. To nawet sprawiedliwie, że rabują kościoły wasi wychowanko-
wie... - zaczerwienił się, słysząc jak mówi rzeczy niedopuszczalne z punktu widzenia służby.
- Przepraszam. Wracamy do rzeczy.
Nakazał Mamotowi, by spisał protokół, zabezpieczył ślady, zebrał odciski daktylosko-
pijne...
Pożegnał Wikarego, który miał asystować tym czynnościom, i ruszył w stronę samo-
chodu. Nagle, tknięty jakąś myślą, odwrócił się i poszedł w stronę plebanii. Chciał porozma-
wiać z Proboszczem. Wiedział, że to był chyba jedyny człowiek, który poważnie potraktował
zeznania Bolka Błachno. Miał relację o jego pózniejszych kłopotach w kurii.
Ale starego księdza nie było.
- Jak tylko wyszło to włamanie, to proboszcz wziął laskę i poszedł. W stronę Wołania.
Mówiłam, żeby się nie męczył, ale z nim to jest gadanie próżne - oznajmiła stara gospodyni.
Anusz wsiadł w samochód i skierował go na wiejską drogę. Nie ujechał trzech kilome-
trów, jak zobaczył wysoką, choć już mocno przygiętą sylwetkę w czarnej rozwianej sutannie.
Bo wiatr był porywisty, dzień chłodny. Czerwiec w tym roku nie mógł się zdecydować
przejść na stronę lata.
Anusz zwolnił. W ostatniej chwili wyłączył nawet silnik i wóz toczył się własnym
rozpędem naprzeciwko idącego wolno Proboszcza. Gdy przystanął, starzec się zdumiał.
- Co za traf. Idę i myślę o panu - powiedział.
- A ja jadę po pana - odrzekł milicjant. Wysiadł, i jak dżentelmen proponujący damie
przejażdżkę, obszedł samochód, by otworzyć przed nim drzwiczki.
Ksiądz zwalił się ciężko na siedzenie, widać bardzo był zmęczony. Laskę postawił
między kolanami. Anusz włączył motor, ale gdy wrzucił wsteczny bieg, Proboszcz zaprote-
stował.
- Nie, nie, proszę jechać dalej, musimy porozmawiać.
Wóz wolno potoczył się naprzód. Ksiądz prosił, żeby się nie rozpędzać.
- Staniemy. To tutaj - powiedział, gdy wóz przyhamował na brzegu rowu, po drugiej
stronie kłębiły się ogromne krzaki głogu. Za nimi stał nowy krzyż. Sławny krzyż Zaleskiej...
Anusz myślał, że ksiądz mówi, że są na miejscu zbrodni, nazywanej do tej pory wypa- [ Pobierz całość w formacie PDF ]