[ Pobierz całość w formacie PDF ]

będziesz musiała mnie stłuc na kwaśne jabłko.
Ujęła jego twarz w dłonie i pocałowała go.
- Mogłam cię stracić.
- A ja nie chciałem stracić ciebie.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy i to, co tam zobaczyli, nie wyma-
gało żadnych słów z wyjątkiem dwóch:
- Kocham cię - powiedział Don.
- Kocham cię. Właśnie... - Margaret rozejrzała się po zdemolowanej
jadalni. - Co się, do diabła stało?
Wstali i, trzymając się za ręce, przeszli na środek pobojowiska. La-
tarnia uliczna została tak mocno uderzona, że przechyliła się aż na chod-
nik, ale świeciła, co było szczęściem w nieszczęściu, ponieważ w całym
domu wysiadł prąd i było to jedyne oświetlenie.
Don pierwszy wszedł w rejon katastrofy, kręcąc głową.
- No, teraz się przekonamy, czy to nasze całe ubezpieczenie jest
warte papieru, na którym... - Zamilkł.
- Co takiego?
Bez słowa wskazał na przeciwległą ścianę jadalni. Margaret najpierw
spojrzała na twarz męża i zobaczyła, jak Don blednie, a potem
powędrowała wzrokiem za jego palcem.
W ścianie tkwiła dębowa trumna. Połowa trumny wystawała z muru,
jakby to była artystyczna instalacja, celowo tu umieszczona. Drugą połowę
skrywały cegła, drewno, tynk i zaprawa.
Spojrzeli na siebie, a potem na zburzoną ścianę.
- Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że gdybyśmy wtedy nie wstali od
stołu, oboje...
- Cii, kochanie, proszę. Proszę, nie mów tego. - Margaret przeżegnała
się. - Proszę, nie mów.
- Zgoda.
Wpatrywali się w wystającą połówkę trumny.
- Aazienka jest po drugiej stronie tej ściany - powiedział Don.
Margaret skinęła głową.
- Chyba dobrze, że nie zdążyłeś tam dojść?
- Tak, a jeśli o to chodzi, skarbie... to nie musimy jechać na pogo-
towie.
Margaret spojrzała na męża.
- Ale ty... zaraz, kochanie... zmoczyłeś się, prawda?
- Mój pęcherz od dawna nie był taki pusty. Przykro mi z powodu
wykładziny.
- Nic nie szkodzi. - Margaret pochyliła się i pocałowała go. - Ja
chyba też się posiusiałam.
Wybuchnął śmiechem, a ona mu wtórowała. Stali tak przez chwilę,
zanosząc się śmiechem, a gdy wesołość im minęła, podeszli do trumny i
wyjrzeli na zewnątrz.
- A niech to jasny gwint! - szepnął Don, gdy zobaczył, że zniszczenia
nie ograniczają się do ich jadalni i latarni ulicznej.
- Sama bym tego lepiej nie ujęła. - Margaret skinęła głową.
Stali w milczeniu, gdy dobiegł ich z oddali dzwięk policyjnych
syren.
Na zadymionych ulicach widzieli trumny i szczątki trumien poroz-
rzucane wszędzie: na trawnikach, na dachach, wystawały z przednich szyb
parkujących samochodów, z okien pobliskich domów, na jezdni walały się
duże szczapy. Niektóre wylądowały pod drzewami i stanęły pionowo
oparte o pnie. To by może nawet wydało się zabawne komuś o wisielczym
poczuciu humoru, gdyby nie pomaranczowoczerwony grzyb ognia kilka
przecznic dalej, wznoszący się coraz wyżej przy każdym kolejnym
wybuchu, wiszący nad dachami dzielnicy jak piekielny młot, gotowy spaść
i rozwalić wszystko w gruzy.
- O Chryste. Niech to! - Don spojrzał na Margaret. - Charlie. Charlie
Smeds!
Margaret zakryła sobie usta dłonią.
- O kochanie... nie...
Przeżegnali się i odmówili modlitwę za bezpieczeństwo Charliego.
Jeśli Bóg słuchał, nie dał im tego poznać.
14
Również Charliemu nie dał żadnego znaku, że słyszy ludzkie
modlitwy, ale Charlie wiedział: to wcale nie znaczy, że modlitwy nie
mogą być wysłuchane.
Był prawie kwadrans po drugiej i szybko tracił siły. Dwie postacie z
drzewa ciągle bawiły się z nim w przeciąganie liny, ale ból poranionych
stóp już dawno osiągnął punkt, po którym nagle nastąpiło ogólne
odrętwienie. Nie czuł już, jak ciało ścieka mu ze stóp i nóg. Gdyby od-
wrócił głowę i spojrzał w dół, zobaczyłby, jak zmieniona w płyn skóra
kapie na podłogę i skwierczy przy zetknięciu z betonem... ale czy to czuł?
Nie bardzo. I może to właśnie była odpowiedz na jego modlitwy.
Zakapturzona postać uwolniła się z pętli, puściła nadgarstki
Charliego i opadła na podłogę hali fabrycznej. Zastanawiał się, dlaczego
zakapturzony mężczyzna nie wrzeszczy, dotknąwszy żaru. I nawet jego
buty się nie przysmaliły.
Gdy Charlie zachwiał się, druga postać, ta wychodząca z worka pło-
dowego drzewa, złapała go w ramiona i położyła na większym, grubszym
korzeniu. Spojrzał w górę, usiłując przyjrzeć się jej twarzy, ale z tej
odległości widział tylko rozmytą plamę. Był tak zmęczony, coraz bardziej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •