[ Pobierz całość w formacie PDF ]
za nim, patrząc pod nogi. W połowie trawersu Guy
zatrzymał się, by odsapnąć.
Gdybyś upadła odezwał się, odchrząknąwszy
rób wszystko, żeby nie zjechać w dół, bo przej-
dziesz do historii. Przekręć się na brzuch, wbij dło-
nie w śnieg i staraj się odwrócić głową w kierunku
szczytu.
Tak jest. Jennifer też się zasapała, ale starała
się swą marną kondycję nadrabiać miną.
Kiedy trawersując, schodzili w zasypany śniegiem
żleb, czuła się znacznie pewniej.
Widziała już dno żlebu, jeszcze trochę, a się
tam znajdą. Dalej skaliste zbocze opadało pod ła-
godniejszym kątem, tworząc szereg nierównych sto-
pni. Tu i ówdzie widziało się kępę trawy, a czasem
nawet piękny kwiat górskiego jaskra. Słońce stało
już wysoko i Jennifer zaczynała się pocić pod kil-
koma warstwami odzieży.
Niedługo zatrzymają się na odpoczynek, napiją
wody ze stopionego śniegu i może skończą paczkę
czekoladowych herbatników. Snując te optymistycz-
ne plany, Jennifer odwróciła głowę i spojrzała w górę
żlebu, na przebytą już trasę.
I to był błąd. yle stąpnęła, pośliznęła się, upadła
i zaczęła zjeżdżać z zawrotną szybkością po ob-
lodzonym zboczu. Znieg wypełniał jej otwarte do
krzyku usta, zapychał nos i szorował policzki. Ude-
rzyła boleśnie biodrem o coś twardego, ale w końcu,
wbijając palce w śnieg i hamując dodatkowo czub-
kami butów, zatrzymała się.
Plując śniegiem, dzwignęła się na kolana i przetar-
ła oczy. Spojrzała w górę. Guy, który słysząc jej
krzyk, zatrzymał się i obejrzał, uznał widocznie, że
nic się jej nie stało i ruszał właśnie dalej, nie tracąc
czasu na śpieszenie jej z pomocą. A więc nie żar-
tował, zapowiadając, że nie będzie na nią czekał.
Siedziała przez kilka sekund na śniegu i patrzyła na
niego. Potem spojrzała w dół. Od dna żlebu dzieliło ją
jeszcze zaledwie kilka metrów. Nie zastanawiając się
wiele, odepchnęła się zdrową ręką, zjechała tam na
siedzeniu, wstała i podeszła spacerowym krokiem do
miejsca, w którym dno doliny powinien za jakiś czas
osiągnąć Guy. Teraz ona czekała na niego.
Co tak długo? spytała z nieskrywaną satysfak-
cją, kiedy wreszcie stanął przy niej.
Spojrzał na nią wilkiem, pokręcił głową, zdjął z ra-
mienia tobołek i położył go na najbliższym głazie.
Stopimy trochę śniegu oznajmił, rozwiązując
sznurek. Mam tu kawałek czarnego plastiku, który
do tego służy. Znieg roztapia się na nim w słońcu
momentalnie. Nasypał na plastikową płytkę garść
śniegu, podstawił menażkę i spojrzał na Jennifer.
Chodz, potrzymasz. Przechylaj ją, żeby woda z top-
niejącego śniegu spływała do menażki.
Rozumiem. Jennifer wzięła od niego płytkę.
Mam jeszcze trochę herbatników. Chcesz?
Za chwilę. Guy podciągnął rękaw kurtki i od-
piął zegarek. Spróbuję ustalić, w którą stronę mu-
simy się kierować.
Menażka była już w połowie napełniona, kiedy
Guy przestał wreszcie spoglądać spod przymrużo-
nych powiek na słońce, kręcić zegarkiem i popat-
rywać na widnokrąg.
Chyba już mniej więcej wiem, gdzie jesteśmy
oznajmił.
Wspaniale mruknęła. No i gdzie?
Gdzieś w masywie Balfour. Po jego zachodniej
stronie opadającej w dolinę Cooka. Gdzieś na połu-
dnie stąd powinien się znajdować masyw Copland.
Ten szczyt, który tam widać, to góra Cooka.
Kawał drogi. Jennifer patrzyła na fragment
Alp Południowych widoczny nad bliższymi szczyta-
mi i graniami.
My tam nie idziemy. Skierujemy się na połu-
dnie, bo tam mamy szansę natknąć się na jakiś
uczęszczany szlak. Przy odrobinie szczęścia nawet na
chatę. Niektóre z takich chat są wyposażone w krót-
kofalówki, a we wszystkich są dzienniki i mapy,
a więc przynajmniej będziemy w stanie określić do-
kładnie swoje położenie.
Zapatrzony w dal, potarł dłonią brodę.
Tylko że nie możemy iść prosto jak strzelił,
a ponieważ w nocy łatwo zmylić kierunek, z zapad-
nięciem zmroku będziemy się musieli zatrzymać.
Zjedli po herbatniku, popili wodą i ruszyli w dalszą
drogę. Jennifer bolało ramię, dokuczały jej poob-
cierane nogi. Sznurowane trzewiki Shirley były co
najmniej o dwa numery za duże i stopa się w nich
ślizgała. Nie miała jednak wyjścia, musiała ignoro-
wać ból, jaki sprawiały jej tworzące się pęcherze.
Guy przystawał co jakiś czas i zawiązywał supeł na
zdzbłach trawy.
Po co to robisz? zapytała wreszcie.
Znaczę trasę, którą idziemy, na wypadek, gdyby
grupa ratunkowa odnalazła wrak i ruszyła naszym
tropem.
Od posiłku złożonego z herbatników i wody ze
śniegu upłynęło już wiele godzin. Cienie w dolinie
wydłużały się, temperatura spadała, a Guy wciąż parł
przed siebie.
I nagle zatrzymał się tak niespodziewanie, że
zamyślona Jennifer nie zdążyła w porę zareagować
i na niego wpadła.
Przepraszam! [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szkicerysunki.xlx.pl
za nim, patrząc pod nogi. W połowie trawersu Guy
zatrzymał się, by odsapnąć.
Gdybyś upadła odezwał się, odchrząknąwszy
rób wszystko, żeby nie zjechać w dół, bo przej-
dziesz do historii. Przekręć się na brzuch, wbij dło-
nie w śnieg i staraj się odwrócić głową w kierunku
szczytu.
Tak jest. Jennifer też się zasapała, ale starała
się swą marną kondycję nadrabiać miną.
Kiedy trawersując, schodzili w zasypany śniegiem
żleb, czuła się znacznie pewniej.
Widziała już dno żlebu, jeszcze trochę, a się
tam znajdą. Dalej skaliste zbocze opadało pod ła-
godniejszym kątem, tworząc szereg nierównych sto-
pni. Tu i ówdzie widziało się kępę trawy, a czasem
nawet piękny kwiat górskiego jaskra. Słońce stało
już wysoko i Jennifer zaczynała się pocić pod kil-
koma warstwami odzieży.
Niedługo zatrzymają się na odpoczynek, napiją
wody ze stopionego śniegu i może skończą paczkę
czekoladowych herbatników. Snując te optymistycz-
ne plany, Jennifer odwróciła głowę i spojrzała w górę
żlebu, na przebytą już trasę.
I to był błąd. yle stąpnęła, pośliznęła się, upadła
i zaczęła zjeżdżać z zawrotną szybkością po ob-
lodzonym zboczu. Znieg wypełniał jej otwarte do
krzyku usta, zapychał nos i szorował policzki. Ude-
rzyła boleśnie biodrem o coś twardego, ale w końcu,
wbijając palce w śnieg i hamując dodatkowo czub-
kami butów, zatrzymała się.
Plując śniegiem, dzwignęła się na kolana i przetar-
ła oczy. Spojrzała w górę. Guy, który słysząc jej
krzyk, zatrzymał się i obejrzał, uznał widocznie, że
nic się jej nie stało i ruszał właśnie dalej, nie tracąc
czasu na śpieszenie jej z pomocą. A więc nie żar-
tował, zapowiadając, że nie będzie na nią czekał.
Siedziała przez kilka sekund na śniegu i patrzyła na
niego. Potem spojrzała w dół. Od dna żlebu dzieliło ją
jeszcze zaledwie kilka metrów. Nie zastanawiając się
wiele, odepchnęła się zdrową ręką, zjechała tam na
siedzeniu, wstała i podeszła spacerowym krokiem do
miejsca, w którym dno doliny powinien za jakiś czas
osiągnąć Guy. Teraz ona czekała na niego.
Co tak długo? spytała z nieskrywaną satysfak-
cją, kiedy wreszcie stanął przy niej.
Spojrzał na nią wilkiem, pokręcił głową, zdjął z ra-
mienia tobołek i położył go na najbliższym głazie.
Stopimy trochę śniegu oznajmił, rozwiązując
sznurek. Mam tu kawałek czarnego plastiku, który
do tego służy. Znieg roztapia się na nim w słońcu
momentalnie. Nasypał na plastikową płytkę garść
śniegu, podstawił menażkę i spojrzał na Jennifer.
Chodz, potrzymasz. Przechylaj ją, żeby woda z top-
niejącego śniegu spływała do menażki.
Rozumiem. Jennifer wzięła od niego płytkę.
Mam jeszcze trochę herbatników. Chcesz?
Za chwilę. Guy podciągnął rękaw kurtki i od-
piął zegarek. Spróbuję ustalić, w którą stronę mu-
simy się kierować.
Menażka była już w połowie napełniona, kiedy
Guy przestał wreszcie spoglądać spod przymrużo-
nych powiek na słońce, kręcić zegarkiem i popat-
rywać na widnokrąg.
Chyba już mniej więcej wiem, gdzie jesteśmy
oznajmił.
Wspaniale mruknęła. No i gdzie?
Gdzieś w masywie Balfour. Po jego zachodniej
stronie opadającej w dolinę Cooka. Gdzieś na połu-
dnie stąd powinien się znajdować masyw Copland.
Ten szczyt, który tam widać, to góra Cooka.
Kawał drogi. Jennifer patrzyła na fragment
Alp Południowych widoczny nad bliższymi szczyta-
mi i graniami.
My tam nie idziemy. Skierujemy się na połu-
dnie, bo tam mamy szansę natknąć się na jakiś
uczęszczany szlak. Przy odrobinie szczęścia nawet na
chatę. Niektóre z takich chat są wyposażone w krót-
kofalówki, a we wszystkich są dzienniki i mapy,
a więc przynajmniej będziemy w stanie określić do-
kładnie swoje położenie.
Zapatrzony w dal, potarł dłonią brodę.
Tylko że nie możemy iść prosto jak strzelił,
a ponieważ w nocy łatwo zmylić kierunek, z zapad-
nięciem zmroku będziemy się musieli zatrzymać.
Zjedli po herbatniku, popili wodą i ruszyli w dalszą
drogę. Jennifer bolało ramię, dokuczały jej poob-
cierane nogi. Sznurowane trzewiki Shirley były co
najmniej o dwa numery za duże i stopa się w nich
ślizgała. Nie miała jednak wyjścia, musiała ignoro-
wać ból, jaki sprawiały jej tworzące się pęcherze.
Guy przystawał co jakiś czas i zawiązywał supeł na
zdzbłach trawy.
Po co to robisz? zapytała wreszcie.
Znaczę trasę, którą idziemy, na wypadek, gdyby
grupa ratunkowa odnalazła wrak i ruszyła naszym
tropem.
Od posiłku złożonego z herbatników i wody ze
śniegu upłynęło już wiele godzin. Cienie w dolinie
wydłużały się, temperatura spadała, a Guy wciąż parł
przed siebie.
I nagle zatrzymał się tak niespodziewanie, że
zamyślona Jennifer nie zdążyła w porę zareagować
i na niego wpadła.
Przepraszam! [ Pobierz całość w formacie PDF ]