[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zranioną łydkę, okrążał budowlę powoli, trzymając się jak najbliżej drzew. Mur zbudowany
był z tysięcy, idealnie dopasowanych, ciemnobrązowych kamiennych bloków. Conan oceniał,
że każdy z nich był co najmniej tak ciężki, jak on sam. Podziwiał to dzieło, zastanawiając się,
jak wiele karków zginało się przy stawianiu tej potężnej konstrukcji. Czy było to dzieło
pracujących pod batem niewolników& czy ludzi wolnych, którzy w pocie czoła wznosili
schronienie dla swych rodzin?
Po przeciwnej stronie Cymmerianin odkrył owalny portal, gdzie niegdyś mogła znajdować
się brama. Na brodę Ymira! rzekł do siebie otwierając oczy coraz szerzej, w miarę jak
przesuwał wzrokiem po ścianie, powyżej portalu.
Na całej wysokości pokryta była przerażającą płaskorzezbą nagiej kobiety. Siedząca ze
skrzyżowanymi nogami łypała prosto na przybysza. Jej usta były wykrzywione jakby rzucić
miała za chwilę jakąś obelgę. Z otwartych ust sterczały ku górze wygięte kły, a jej twarz
porastały długie, poszarpane kłaki, wyglądające jak łuszcząca się opalenizna. Miała na sobie
naszyjnik z czaszek, bransolety z węży i pas z odrąbanych kończyn. Przez jej uszy
przeciągnięte były wątłe kości ramion prawdopodobnie dziecięcych.
Kobieta miała olbrzymie piersi. Z jej nagiego torsu wyrastało dziesięć ramion. W jednej,
przypominającej szczypce dłoni ściskała szeroki bułat, w innej, o długich pazurach, tkwiła
odcięta, pokrwawiona głowa. Zwieńczone łukiem wejście otwierało się poniżej pępka, w
obscenicznym, lubieżnym zaproszeniu.
Conanu świadomił sobie, że widział już wcześniej podobiznę tej dziwnej kobiety, ale nie
mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Szukał w zakamarkach pamięci, lecz nie udało mu się
odnalezć nic, tylko niejasne wrażenie, że wizerunek jest mu znajomy. Emanował wręcz
nieziemską nienawiścią i złośliwością, która zmroziłaby krew w żyłach niejednemu
zatwardziałemu mężczyznie. Conan otrząsnął się ze zgrozą.
Oczy kobiety więziły promienie wschodzącego słońca w każdym oczodole
umieszczony był rubin wielkości kurzego jaja. W czasach, kiedy rabował, na pewno
wdrapałby się natychmiast na górę i wydłubał jej drogocenne oczy.
Lecz doświadczenie ostudziło jego młodzieńczy zapał. Oparł się pokusie i nie sięgnął po te
wyjątkowo duże klejnoty przynajmniej na razie. Atmosfera całego otoczenia nacechowana
była jakimś niewypowiedzianym złem i na każdego łupieżcę mogła czyhać okrutna śmierć.
Dreszcz przebiegł po plecach Conana. Zapragnął wycofać się i odejść, lecz lodowate szpony
niezrozumiałej bojazni zacisnęły się na jego sercu. W tej twarzy i w oczach kryła się czarna
pustka chaosu.
To odpychające, a jednocześnie hipnotyzujące spojrzenie pochłaniało go. Ból odpłynął z
jego członków, tak jakby stracił w nich czucie. Wilgotny zapach polany stał się jedynie
mętnym wspomnieniem. Nie czuł słońca na swej skórze, stopy nie dotykały już miękkiego,
mulistego podłoża, płuca nie tłoczyły powietrza. Odpływał w obce, bezkresne królestwo. Dwa
szkarłatne słońca jaśniały na wprost niego, niczym oczy jakiegoś zgubnego boga. Ich odległy
blask był jedynym zródłem światła. Ciemność, gęsta i namacalna, ciężko napierała na niego,
wypełniając nozdrza i usta, tak jakby zanurzał się coraz bardziej w dziwny, nieprzenikniony
czarny odmęt.
Nie miał mocy, która pozwoliłaby mu przeciwstawić się, temu co z nim się działo. Dusił
się nie mogąc zaczerpnąć oddechu, a nie potrafił oderwać wzroku od hipnotycznego,
karmazynowego światła. Dwa blizniacze słońca zniknęły.
Przez chwilę umysł Cymmerianina spowił mrok, otoczyła go surowa, czarna próżnia.
Potem bolesna światłość uderzyła jego odrętwiałe zmysły był z powrotem na polanie.
Zaniknął powieki, podniósł rękę, by zasłonić twarz. Zakasłał głęboko, by płuca znów zaczęły
pracować. Wciągając szybko powietrze, czekał, aż oczy przywykną do ostrego światła
porannego słońca.
Nagle między nim, a zdradliwą podobizną kobiety, stanął Jukona.
Conan cofnął się o krok. Na Croma wysapał, obserwując podejrzliwie olbrzymiego,
ganackiego wojownika. Odruchowo sięgnął po miecz, którego nie miał jednak pod ręką.
Wysoki Ganak uniósł ręce ku górze, i rozpostarł swe duże dłonie. Pokój, cudzoziemcze.
Ja, Jukona, jestem wodzem ganackich wojowników. I twym przyjacielem w pierwszym
momencie Conan myślał, że nie pojmie języka Ganaka, ale okazało się, że rozumienie nie
sprawia mu trudności.
Conan z Cymmerii. Moim przyjacielem nie może być człowiek, który kradnie mój
miecz i odwraca się do mnie plecami, po tym, jak pomogłem mu w walce! odrzekł gorzko
barbarzyńca.
Jukona westchnął ciężko i zwiesił głowę.
Nie miałem zamiaru opuszczać wyspy bez ciebie. Ngomba zarządził, żeby cię
pozostawić. Przywłaszczył sobie twą atnalagę& zdaje się, że zwiesz to mieczem?
Uwierzyłem, że Ngomba jest wybrańcem Kulungi, tym, którego słowom należy być
posłusznym. Ale nie zabronił mi wskazać ci drogę do Ganaku. Zanim odpłynęliśmy z
wybrzeża kości, napisałem kilka znaków w piachu obok ciebie. Gdy zwiadowczynie
przyniosły wieści o twym przybyciu do Ganaku, wyruszyłem, by cię odszukać. Ngomba
napadł na mnie twoim mieczem, w pobliżu ścieżki tkaczy, i zostawił mnie rannego, bym się
wykrwawił na śmierć.
Tkacze?
Starsi nazywają te stworzenia anansi odpowiedział Jukona, drapiąc się po głowie.
Czy nie znalazłeś mnie, gdy& Conan wzdrygnął się znów na myśl o rubinowych
oczach, które go hipnotyzowały. Jukona stał wciąż pomiędzy nim a ohydnym wizerunkiem.
Wskazał tam ręką.
Kim, na siedem piekieł Zandru, jest ta diablica?
Jukona nerwowo zamrugał oczami, jego twarz wyrażała zmieszanie.
Nigdy wcześniej tego nie widziałem, ale wyczuwam tu obecność zła. Kraina Zmierci
obfituje w niebezpieczeństwa czyhające zarówno na ciało, jak i duszę. Dobrze, że twój okrzyk
przerwał mój tępy sen.
Potarł głowę, krzywiąc się z bólu.
Conan zmarszczył brwi. Nie pamiętam żadnego krzyku czy wołania o pomoc.
Myślę że twój duch opuścił twe ciało. Możliwe, że nie słyszałeś własnego głosu.
Opierałeś się złej mocy na tyle długo, bym zdążył odnalezć twoje ślady i przedrzeć się przez
tamte drzewa. Gdy biegłem do ciebie, widziałem twego ducha, który porzucił ciało unosząc
się ku tym oczom w ścianie& mówił z drżeniem i urwał, jak gdyby obawiał się
powiedzieć więcej.
A jak mnie znalazłeś?
Leżałem na ziemi, gdzieś tam wskazał dłonią drzewa po drugiej stronie polany. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szkicerysunki.xlx.pl
zranioną łydkę, okrążał budowlę powoli, trzymając się jak najbliżej drzew. Mur zbudowany
był z tysięcy, idealnie dopasowanych, ciemnobrązowych kamiennych bloków. Conan oceniał,
że każdy z nich był co najmniej tak ciężki, jak on sam. Podziwiał to dzieło, zastanawiając się,
jak wiele karków zginało się przy stawianiu tej potężnej konstrukcji. Czy było to dzieło
pracujących pod batem niewolników& czy ludzi wolnych, którzy w pocie czoła wznosili
schronienie dla swych rodzin?
Po przeciwnej stronie Cymmerianin odkrył owalny portal, gdzie niegdyś mogła znajdować
się brama. Na brodę Ymira! rzekł do siebie otwierając oczy coraz szerzej, w miarę jak
przesuwał wzrokiem po ścianie, powyżej portalu.
Na całej wysokości pokryta była przerażającą płaskorzezbą nagiej kobiety. Siedząca ze
skrzyżowanymi nogami łypała prosto na przybysza. Jej usta były wykrzywione jakby rzucić
miała za chwilę jakąś obelgę. Z otwartych ust sterczały ku górze wygięte kły, a jej twarz
porastały długie, poszarpane kłaki, wyglądające jak łuszcząca się opalenizna. Miała na sobie
naszyjnik z czaszek, bransolety z węży i pas z odrąbanych kończyn. Przez jej uszy
przeciągnięte były wątłe kości ramion prawdopodobnie dziecięcych.
Kobieta miała olbrzymie piersi. Z jej nagiego torsu wyrastało dziesięć ramion. W jednej,
przypominającej szczypce dłoni ściskała szeroki bułat, w innej, o długich pazurach, tkwiła
odcięta, pokrwawiona głowa. Zwieńczone łukiem wejście otwierało się poniżej pępka, w
obscenicznym, lubieżnym zaproszeniu.
Conanu świadomił sobie, że widział już wcześniej podobiznę tej dziwnej kobiety, ale nie
mógł sobie przypomnieć, gdzie i kiedy. Szukał w zakamarkach pamięci, lecz nie udało mu się
odnalezć nic, tylko niejasne wrażenie, że wizerunek jest mu znajomy. Emanował wręcz
nieziemską nienawiścią i złośliwością, która zmroziłaby krew w żyłach niejednemu
zatwardziałemu mężczyznie. Conan otrząsnął się ze zgrozą.
Oczy kobiety więziły promienie wschodzącego słońca w każdym oczodole
umieszczony był rubin wielkości kurzego jaja. W czasach, kiedy rabował, na pewno
wdrapałby się natychmiast na górę i wydłubał jej drogocenne oczy.
Lecz doświadczenie ostudziło jego młodzieńczy zapał. Oparł się pokusie i nie sięgnął po te
wyjątkowo duże klejnoty przynajmniej na razie. Atmosfera całego otoczenia nacechowana
była jakimś niewypowiedzianym złem i na każdego łupieżcę mogła czyhać okrutna śmierć.
Dreszcz przebiegł po plecach Conana. Zapragnął wycofać się i odejść, lecz lodowate szpony
niezrozumiałej bojazni zacisnęły się na jego sercu. W tej twarzy i w oczach kryła się czarna
pustka chaosu.
To odpychające, a jednocześnie hipnotyzujące spojrzenie pochłaniało go. Ból odpłynął z
jego członków, tak jakby stracił w nich czucie. Wilgotny zapach polany stał się jedynie
mętnym wspomnieniem. Nie czuł słońca na swej skórze, stopy nie dotykały już miękkiego,
mulistego podłoża, płuca nie tłoczyły powietrza. Odpływał w obce, bezkresne królestwo. Dwa
szkarłatne słońca jaśniały na wprost niego, niczym oczy jakiegoś zgubnego boga. Ich odległy
blask był jedynym zródłem światła. Ciemność, gęsta i namacalna, ciężko napierała na niego,
wypełniając nozdrza i usta, tak jakby zanurzał się coraz bardziej w dziwny, nieprzenikniony
czarny odmęt.
Nie miał mocy, która pozwoliłaby mu przeciwstawić się, temu co z nim się działo. Dusił
się nie mogąc zaczerpnąć oddechu, a nie potrafił oderwać wzroku od hipnotycznego,
karmazynowego światła. Dwa blizniacze słońca zniknęły.
Przez chwilę umysł Cymmerianina spowił mrok, otoczyła go surowa, czarna próżnia.
Potem bolesna światłość uderzyła jego odrętwiałe zmysły był z powrotem na polanie.
Zaniknął powieki, podniósł rękę, by zasłonić twarz. Zakasłał głęboko, by płuca znów zaczęły
pracować. Wciągając szybko powietrze, czekał, aż oczy przywykną do ostrego światła
porannego słońca.
Nagle między nim, a zdradliwą podobizną kobiety, stanął Jukona.
Conan cofnął się o krok. Na Croma wysapał, obserwując podejrzliwie olbrzymiego,
ganackiego wojownika. Odruchowo sięgnął po miecz, którego nie miał jednak pod ręką.
Wysoki Ganak uniósł ręce ku górze, i rozpostarł swe duże dłonie. Pokój, cudzoziemcze.
Ja, Jukona, jestem wodzem ganackich wojowników. I twym przyjacielem w pierwszym
momencie Conan myślał, że nie pojmie języka Ganaka, ale okazało się, że rozumienie nie
sprawia mu trudności.
Conan z Cymmerii. Moim przyjacielem nie może być człowiek, który kradnie mój
miecz i odwraca się do mnie plecami, po tym, jak pomogłem mu w walce! odrzekł gorzko
barbarzyńca.
Jukona westchnął ciężko i zwiesił głowę.
Nie miałem zamiaru opuszczać wyspy bez ciebie. Ngomba zarządził, żeby cię
pozostawić. Przywłaszczył sobie twą atnalagę& zdaje się, że zwiesz to mieczem?
Uwierzyłem, że Ngomba jest wybrańcem Kulungi, tym, którego słowom należy być
posłusznym. Ale nie zabronił mi wskazać ci drogę do Ganaku. Zanim odpłynęliśmy z
wybrzeża kości, napisałem kilka znaków w piachu obok ciebie. Gdy zwiadowczynie
przyniosły wieści o twym przybyciu do Ganaku, wyruszyłem, by cię odszukać. Ngomba
napadł na mnie twoim mieczem, w pobliżu ścieżki tkaczy, i zostawił mnie rannego, bym się
wykrwawił na śmierć.
Tkacze?
Starsi nazywają te stworzenia anansi odpowiedział Jukona, drapiąc się po głowie.
Czy nie znalazłeś mnie, gdy& Conan wzdrygnął się znów na myśl o rubinowych
oczach, które go hipnotyzowały. Jukona stał wciąż pomiędzy nim a ohydnym wizerunkiem.
Wskazał tam ręką.
Kim, na siedem piekieł Zandru, jest ta diablica?
Jukona nerwowo zamrugał oczami, jego twarz wyrażała zmieszanie.
Nigdy wcześniej tego nie widziałem, ale wyczuwam tu obecność zła. Kraina Zmierci
obfituje w niebezpieczeństwa czyhające zarówno na ciało, jak i duszę. Dobrze, że twój okrzyk
przerwał mój tępy sen.
Potarł głowę, krzywiąc się z bólu.
Conan zmarszczył brwi. Nie pamiętam żadnego krzyku czy wołania o pomoc.
Myślę że twój duch opuścił twe ciało. Możliwe, że nie słyszałeś własnego głosu.
Opierałeś się złej mocy na tyle długo, bym zdążył odnalezć twoje ślady i przedrzeć się przez
tamte drzewa. Gdy biegłem do ciebie, widziałem twego ducha, który porzucił ciało unosząc
się ku tym oczom w ścianie& mówił z drżeniem i urwał, jak gdyby obawiał się
powiedzieć więcej.
A jak mnie znalazłeś?
Leżałem na ziemi, gdzieś tam wskazał dłonią drzewa po drugiej stronie polany. [ Pobierz całość w formacie PDF ]