[ Pobierz całość w formacie PDF ]
fotel. Spróbował mnie pocałować, ale omsknął się po kanapie.
Natalia zaproponowała kawę, wszyscy zaczęli gadać, pewno prosili o wyjaśnienia. Wsta-
łem. Zrobiło się cicho. Cezar zerwał się, zastawił sobą akwarium. Nie rozumiał, że na to nig-
dy nie pozwoliłaby mi ambicja - lać jako drugi? Nie. Pierwszy albo wcale. Wszystko albo
nic. Tyle wysiłku, dobrej woli, uczucia.
Wyszedłem na korytarz. Nikt mnie nie zatrzymywał. Wyglądało na to, że nie było tu już
wiele do zrobienia. Lubow i Rysiek gdzieś znikli.
22
Kolega, pomyślałem, przyjaciel artysta... jak Judasz, jak Kain Abla.
Zatrzasnąłem walizkę. Tak Hagen von Tronie zabił Zygfryda (kiedy ten pił wodę), wbija-
jąc mu oszczep w szyję.
Z pokoju Lubow usłyszałem trzy mocne uderzenia pięścią w plecy.
Było wpół do dziesiątej. Mimo to zszedłem na dół otworzyłem drzwi, stanąłem na chwilę
- ale nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie wyszedł, żeby zobaczyć, co się dzieje, choćby zain-
teresować się losem córki. Nie, pomyślałem, nie daje rady.
Wyciągnąłem z lodówki swoją nie dopitą pejsachówkę. Po raz ostatni pośliznąłem się na
marmurowej posadzce zatrzasnąłem głośno drzwi.
Stałem na szczycie wieży Eiffla. Miałem pod stopami niebo i nad głową też niebo. Chciał-
bym stąd dojrzeć człowieka. A gdyby się tak wedrzeć na umysłów górę?
Pode mną kłębiły się mgły. Gdzieś w dole żyło to miasto, z całym swoim filisterstwem i
wypaczeństwem. Ale tu cicho. Przez mgłę jak przez watę przebijał monotonny, przygłuszony
szum samochodów. Parę dni temu popsuła się pogoda, parno było dalej, ale niebo zaciągnęło
się dziwnymi chmurami, z mgły, spalin albo i kurzu. Wszyscy czekali na deszcz, nie padał.
Nikt też nie miał ochoty włazić na wieżę, z której nic nie widać. Mogłem spokojnie pomyśleć
o paru sprawach. Na przykład, że jestem człowiekiem stojącym najwyżej ze wszystkich
mieszkańców tego miasta i gdyby spadła na nie kometa jakaś, zginąłbym pierwszy. Potem
pomyślałem o golonce i rosole z oczkami. O Ryśku też sobie pomyślałem, już spokojnie.
Przez pierwsze dni boleśnie odczuwałem zniszczenie przez niego elementarnych wartości.
Krążyłem wtedy po Paryżu i krążyłem, może ich spotkam, myślałem. Szanse duże to nie były,
nie miałem im też nic do powiedzenia, po dwóch dniach zrezygnowałem. Ale byłem ciekaw,
czy on da sobie radę z tym chudym, długorękim stworzeniem. Jak ja mu współczułem, odkąd
w krótkiej chwili iluminacji zło zobaczyłem, zrozumiałem, Lubow to modliszka. Może znisz-
czyć osobowość Ryśka, jego pasję wyssać, nienawiść twórczą, powolnej poddać deprawacji.
Zmienić z zabójcy rybek w ich hodowcę. A jeżeli ona modliszka, to kimże ta starucha, z którą
znów wydarzył mi się dziwny wypadek?
Wtedy wieczorem dowlokłem się z walizką do Domu Naukowca. Docent Dłubniak zała-
twił mi nocleg na leżance w pakamerze. A następnego dnia rano obudziła mnie rozmowa na
korytarzu. Męski, też jakby znajomy głos namawiał Stefę, bo jej zachrypnięty rozpoznałem
od razu: Skaczemy coś przetrącić? A pieniądze ma pan? Niestety pusty jestem - odpo-
wiedział tamten. - Ale damy nogę. Pan mnie bierze za kogoś innego - oburzyła się Stefa.
Zaraz, niech pani zaczeka. Ja tu znam takiego jednego skurwego syna, który śpi na pienią-
dzach. (To głos męski z namysłem.) Naciągnąłem kołdrę na głowę, ale ktoś zapukał do
drzwi. Był to doktor Marciniak. Rękę mi serdecznie ścisnął, w policzek jeden, potem drugi
pocałował i przedstawił swoją prośbę. Przyjaciel zachorował i on potrzebuje pięćdziesiąt
franków, dosłownie na dwa dni. Odmówiłem - dwudziestu na jeden odmówiłem, przeprosił,
wyszedł, ale w stołówce przyczepił się do mnie, zaczął wypytywać, czy nie mam kontaktów z
agenturą jakąś, choćby i syjonistyczną, bo on ma do przekazania informacje istotne i byłby mi
wdzięczny. Aż zdenerwował się Dłubniak i powiedział: - Doktorze, odczepcie się od niego,
to jest człowiek swój, a nawet nasz. - Skończyliśmy do herbaty moją pejsachówkę i wysze-
dłem właśnie z nadzieją, że spotkam Lubow, ale zamiast niej przed wspaniałym hotelem zo-
baczyłem wysiadającą z Cadillaca staruchę (swoją drogą ona aż się sama prosi), więc ja za
nią, przez drzwi ogromne do sali wielkiej, gdzie na suficie, na błękitnym niebie amorki się
goniły, niżej wisiał żyrandol kryształowy, dywan purpurowy, a starucha do recepcji, a tam już
się kłania portier szpakowaty i krzyczy: - Cinq cents vingt, n'est-ce pas, Madame? - wręcza-
jąc z ukłonem klucz, a inny, w liberii błękitnej z cytrynowym szamerunkiem, windę otwiera.
Zrobiłem kółko, zakręciłem obok kiosku z gazetami, aż tu drzwi do restauracji (gdzie sztućce,
obrusy, kelnerzy ciągną wózki z przystawkami), niby to szukam między nadętymi facetami
23
toalety. Ale ciężki przystojniak ubrany jak konferansjer w cyrku Poznań , który marnował
się tu jako kierownik sali, z ukłonem wyszeptał przyjaznie i pytająco: - Monsieur? - i dodał
coś jeszcze. Odpowiedziałem z godnością: - Thank you - i wyszedłem. Najgorsze, że wy-
chodząc nie wiedziałem, co ja robię, no może... troszeczkę coś, ale właściwie na pewno nie. A
Popławski mówił o Ryśku z uznaniem. Spodobało mu się zwłaszcza to, do czego nie przy-
wiązywałem większej wagi, że kiedyś nie bał się zarażenia. Nazwał to Conradowską wierno-
ścią samemu sobie. Zaprosiłem go na koniak, bo miałem jeszcze pieniądze, zamówiłem na [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl szkicerysunki.xlx.pl
fotel. Spróbował mnie pocałować, ale omsknął się po kanapie.
Natalia zaproponowała kawę, wszyscy zaczęli gadać, pewno prosili o wyjaśnienia. Wsta-
łem. Zrobiło się cicho. Cezar zerwał się, zastawił sobą akwarium. Nie rozumiał, że na to nig-
dy nie pozwoliłaby mi ambicja - lać jako drugi? Nie. Pierwszy albo wcale. Wszystko albo
nic. Tyle wysiłku, dobrej woli, uczucia.
Wyszedłem na korytarz. Nikt mnie nie zatrzymywał. Wyglądało na to, że nie było tu już
wiele do zrobienia. Lubow i Rysiek gdzieś znikli.
22
Kolega, pomyślałem, przyjaciel artysta... jak Judasz, jak Kain Abla.
Zatrzasnąłem walizkę. Tak Hagen von Tronie zabił Zygfryda (kiedy ten pił wodę), wbija-
jąc mu oszczep w szyję.
Z pokoju Lubow usłyszałem trzy mocne uderzenia pięścią w plecy.
Było wpół do dziesiątej. Mimo to zszedłem na dół otworzyłem drzwi, stanąłem na chwilę
- ale nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie wyszedł, żeby zobaczyć, co się dzieje, choćby zain-
teresować się losem córki. Nie, pomyślałem, nie daje rady.
Wyciągnąłem z lodówki swoją nie dopitą pejsachówkę. Po raz ostatni pośliznąłem się na
marmurowej posadzce zatrzasnąłem głośno drzwi.
Stałem na szczycie wieży Eiffla. Miałem pod stopami niebo i nad głową też niebo. Chciał-
bym stąd dojrzeć człowieka. A gdyby się tak wedrzeć na umysłów górę?
Pode mną kłębiły się mgły. Gdzieś w dole żyło to miasto, z całym swoim filisterstwem i
wypaczeństwem. Ale tu cicho. Przez mgłę jak przez watę przebijał monotonny, przygłuszony
szum samochodów. Parę dni temu popsuła się pogoda, parno było dalej, ale niebo zaciągnęło
się dziwnymi chmurami, z mgły, spalin albo i kurzu. Wszyscy czekali na deszcz, nie padał.
Nikt też nie miał ochoty włazić na wieżę, z której nic nie widać. Mogłem spokojnie pomyśleć
o paru sprawach. Na przykład, że jestem człowiekiem stojącym najwyżej ze wszystkich
mieszkańców tego miasta i gdyby spadła na nie kometa jakaś, zginąłbym pierwszy. Potem
pomyślałem o golonce i rosole z oczkami. O Ryśku też sobie pomyślałem, już spokojnie.
Przez pierwsze dni boleśnie odczuwałem zniszczenie przez niego elementarnych wartości.
Krążyłem wtedy po Paryżu i krążyłem, może ich spotkam, myślałem. Szanse duże to nie były,
nie miałem im też nic do powiedzenia, po dwóch dniach zrezygnowałem. Ale byłem ciekaw,
czy on da sobie radę z tym chudym, długorękim stworzeniem. Jak ja mu współczułem, odkąd
w krótkiej chwili iluminacji zło zobaczyłem, zrozumiałem, Lubow to modliszka. Może znisz-
czyć osobowość Ryśka, jego pasję wyssać, nienawiść twórczą, powolnej poddać deprawacji.
Zmienić z zabójcy rybek w ich hodowcę. A jeżeli ona modliszka, to kimże ta starucha, z którą
znów wydarzył mi się dziwny wypadek?
Wtedy wieczorem dowlokłem się z walizką do Domu Naukowca. Docent Dłubniak zała-
twił mi nocleg na leżance w pakamerze. A następnego dnia rano obudziła mnie rozmowa na
korytarzu. Męski, też jakby znajomy głos namawiał Stefę, bo jej zachrypnięty rozpoznałem
od razu: Skaczemy coś przetrącić? A pieniądze ma pan? Niestety pusty jestem - odpo-
wiedział tamten. - Ale damy nogę. Pan mnie bierze za kogoś innego - oburzyła się Stefa.
Zaraz, niech pani zaczeka. Ja tu znam takiego jednego skurwego syna, który śpi na pienią-
dzach. (To głos męski z namysłem.) Naciągnąłem kołdrę na głowę, ale ktoś zapukał do
drzwi. Był to doktor Marciniak. Rękę mi serdecznie ścisnął, w policzek jeden, potem drugi
pocałował i przedstawił swoją prośbę. Przyjaciel zachorował i on potrzebuje pięćdziesiąt
franków, dosłownie na dwa dni. Odmówiłem - dwudziestu na jeden odmówiłem, przeprosił,
wyszedł, ale w stołówce przyczepił się do mnie, zaczął wypytywać, czy nie mam kontaktów z
agenturą jakąś, choćby i syjonistyczną, bo on ma do przekazania informacje istotne i byłby mi
wdzięczny. Aż zdenerwował się Dłubniak i powiedział: - Doktorze, odczepcie się od niego,
to jest człowiek swój, a nawet nasz. - Skończyliśmy do herbaty moją pejsachówkę i wysze-
dłem właśnie z nadzieją, że spotkam Lubow, ale zamiast niej przed wspaniałym hotelem zo-
baczyłem wysiadającą z Cadillaca staruchę (swoją drogą ona aż się sama prosi), więc ja za
nią, przez drzwi ogromne do sali wielkiej, gdzie na suficie, na błękitnym niebie amorki się
goniły, niżej wisiał żyrandol kryształowy, dywan purpurowy, a starucha do recepcji, a tam już
się kłania portier szpakowaty i krzyczy: - Cinq cents vingt, n'est-ce pas, Madame? - wręcza-
jąc z ukłonem klucz, a inny, w liberii błękitnej z cytrynowym szamerunkiem, windę otwiera.
Zrobiłem kółko, zakręciłem obok kiosku z gazetami, aż tu drzwi do restauracji (gdzie sztućce,
obrusy, kelnerzy ciągną wózki z przystawkami), niby to szukam między nadętymi facetami
23
toalety. Ale ciężki przystojniak ubrany jak konferansjer w cyrku Poznań , który marnował
się tu jako kierownik sali, z ukłonem wyszeptał przyjaznie i pytająco: - Monsieur? - i dodał
coś jeszcze. Odpowiedziałem z godnością: - Thank you - i wyszedłem. Najgorsze, że wy-
chodząc nie wiedziałem, co ja robię, no może... troszeczkę coś, ale właściwie na pewno nie. A
Popławski mówił o Ryśku z uznaniem. Spodobało mu się zwłaszcza to, do czego nie przy-
wiązywałem większej wagi, że kiedyś nie bał się zarażenia. Nazwał to Conradowską wierno-
ścią samemu sobie. Zaprosiłem go na koniak, bo miałem jeszcze pieniądze, zamówiłem na [ Pobierz całość w formacie PDF ]