[ Pobierz całość w formacie PDF ]

się drzew, nim jeszcze będziemy mieli szansę opowiedzieć się, kim jesteśmy.
Miałem rozpaczliwą nadzieję, że dostrzeżemy gdzieś otwartą przestrzeń, gdyż
unoszące się za naszymi plecami pojazdy opancerzone polowały w lasach, a nie
na otwartych przestrzeniach. Wśród sięgających do kolan traw nawet okrytemu
pancerzem pilotowi nie byłoby trudno dojrzeć i zidentyfikować moją pelerynę,
nim zacznie do nas strzelać.
Lecz najwidoczniej dotarliśmy do obszarów, gdzie więcej było drzew niż
otwartych przestrzeni. Na dodatek, jak to zauważyłem wcześniej, pośród tych
pni wszystkie strony świata przedstawiały się jednakowo. Jedynym sposobem,
by mieć pewność, że nie zaczniemy się kręcić w kółko i pozostaniemy w prostej
linii jak najdalej od ścigających nas czołgów, był powrót tą samą drogą, którą tu
przybyliśmy. Trasę tę mogliśmy odtworzyć dzięki temu, że z powrotem prowadził
nas mój naręczny wskaznik kierunku. Ale marszruta, która nas tu przyprowadziła,
wiodła przez wszystkie tereny leśne, które wcześniej udało mi się wyszukać.
Tymczasem ze względu na moje kolano poruszaliśmy się w tak żółwim tem-
pie, że nawet stosunkowo powolne czołgi musiały nas wkrótce dogonić. Wcze-
śniej soniczna eksplozja przyprawiła mnie o poważny wstrząs. Teraz ciągłe ukłu-
cia oślepiającego bólu w kolanie wprawiły mnie w rodzaj gorączkowego szaleń-
stwa. Było to niczym jakaś wyrafinowana tortura  a tak się składa, że nie jestem
stoikiem, jeśli chodzi o ból fizyczny.
Nie jestem co prawda tchórzliwy, ale nie sądzę, by można mnie było z czystym
sumieniem nazwać odważnym. Po prostu jestem tak skonstruowany, że w odpo-
wiedzi na ból, powyżej pewnego poziomu, moją reakcją jest wściekłość. A im
większy ból, tym większa moja furia. Powiedzmy, że to kwestia kilku kropel krwi
starożytnych berserkerów, rozcieńczonej przez krążącą w mych żyłach krew ir-
landzką, jeśli oczywiście lubicie takie romantyczne gadanie. Niemniej takie są
fakty. I teraz, kiedy tak kuśtykaliśmy pośród wiecznego półmroku srebrnozłotych,
obłażących z kory pni drzew, wewnętrznie eksplodowałem.
W swojej wściekłości nie bałem się czołgów Zaprzyjaznionych. Byłem pew-
ny, że dostrzegą mą szkarłatną i białą pelerynę dość wcześnie, by nie otwierać
do mnie ognia. Byłem przekonany, że jeśli już nawet otworzą ogień, to zarów-
no promienie cieplne, jak wszelkiego rodzaju padające konary i pnie drzewne nie
trafią we mnie. Krótko mówiąc, byłem przekonany o swej niezniszczalności i je-
dyną rzeczą, jaka mnie obchodziła, było to, że moja obecność opózniała ucieczkę
Dave a i że gdyby coś mu się stało, Eileen nigdy by po tym nie przyszła do siebie.
Wrzeszczałem na niego i mu wymyślałem. Kazałem iść dalej samemu, kaza-
łem ratować własną skórę, gdyż mojej nie grozi żadne niebezpieczeństwo.
Jedyną jego odpowiedzią było, że skoro ja go nie opuściłem, kiedy wpadli-
śmy pod soniczny ogień zaporowy, teraz i on mnie nie opuści. Nie opuści mnie
84
w żadnym wypadku. Jestem bratem Eileen i jego obowiązkiem jest się mną opie-
kować. Był właśnie taki, jak pisała w swoim liście, lojalny, zbyt cholernie lojalny.
Był cholernie lojalnym głupcem, czego nie omieszkałem mu wytknąć ze szcze-
gółami i nie krępując się poczuciem przyzwoitości. Mężnie próbowałem się od
niego uwolnić, ale jako że mogłem tylko podskakiwać na jednej nodze, czy ra-
czej na jednej nodze się zataczać, nie miało to większego sensu. Osunąłem się na
ziemię i oświadczyłem, że nie pójdę ani kroku dalej, lecz wyobrazcie sobie 
obezwładnił mnie i zarzucił sobie na plecy, próbując nieść na barana.
Tak było jeszcze gorzej. Musiałem mu obiecać, że jeśli mnie postawi na ziemi,
pójdę z nim dalej dobrowolnie. Kiedy mnie puścił, sam słaniał się ze zmęczenia.
W owej chwili, na wpół oszalały z wyczerpania i wściekłości, byłem gotów na
wszystko, by uchronić go przed samym sobą. Zacząłem wrzeszczeć na całe gardło
o pomoc pomimo jego wysiłków, by mnie uciszyć.
To podziałało. W ciągu niespełna pięciu minut od chwili, gdy udało mu się
mnie uspokoić, znalezliśmy się naprzeciwko nie większych od główki szpilki
otworów wylotowych strzelb samostrzelnych, spoczywających w dłoniach dwóch
młodych Zaprzyjaznionych zwiadowców zwabionych moim krzykiem.
Rozdział 12
Spodziewałem się, iż pojawią się w odpowiedzi na moje krzyki nawet jesz-
cze wcześniej. Zwiadowcy z Zaprzyjaznionych znajdowali się wokół nas już od
chwili, gdy opuściliśmy wzgórze, pozostawiając je pod komendą poległego przo-
downika roty jego umarłym. Obydwaj mogli należeć do tych samych Zaprzyjaz-
nionych, którzy w pierwszym rzucie odkryli okopany na wzgórzu patrol. Lecz
odkrywszy go, wyruszyli dalej.
Zadanie ich polegało na wykrywaniu gniazd cassidańskiego oporu po to, by
następnie wezwać odpowiednie siły przeznaczone do zniszczenia tych punktów.
Jako część swojego wyposażenia nosili urządzenia do nasłuchu, gdyby jednakże
odebrały one odgłosy kłótni dwóch mężczyzn, niewielką zwróciliby na to uwa-
gę. Dwóch ludzi stanowiło w świetle ich rozkazów zbyt skromną zwierzynę, by
zaprzątać nią sobie głowę.
Lecz jeden człowiek z rozmysłem wołający o pomoc  to okoliczność wy-
starczająco niezwykła, by warto z nią było zapoznać się bliżej. %7łołnierz Pana nie
powinien okazywać wołaniem własnej słabości, czy potrzebował pomocy, czy nie
potrzebował. Dlaczego zaś Cassidanin miałby wzywać pomocy w rejonie, w któ-
rym nie toczono żadnych walk? A któż inny niż żołnierze Pana i ich zbrojni nie-
przyjaciele mógł znajdować się w strefie bitwy?
Teraz wiedzieli już kto  reporter i jego asystent. Obaj obserwatorzy, jak
zdążyłem im zwrócić uwagę. Mimo to samostrzały pozostały niewzruszenie wy-
celowane w naszą stronę.
 Niech was szlag!  wygarnąłem im.  Nie widzicie, że potrzebuję po-
mocy medycznej? W tej chwili zabierzcie mnie do jednego z waszych szpitali
polowych!
Ich młode i gładkie twarze odwzajemniły spojrzenie uderzająco niewinnymi
oczyma. Ten z prawej strony miał na kołnierzu pojedynczą odznakę starszego
szeregowego, drugi zaś był zwykłym szeregowcem służby liniowej. %7ładen z nich
nie miał jeszcze dwudziestu lat.
 Nasze rozkazy nie upoważniają nas do zawrócenia z drogi i powrotu do
szpitala polowego  odparł starszy szeregowy, przemawiając w imieniu ich obu
jako nieznacznie wyższy rangą.  Mogę was jedynie zaprowadzić do punktu
86
zbiorczego dla jeńców, gdzie bez wątpienia udzielą wam pomocy.  Odstąpił
krok w tył, trzymając broń wciąż w pogotowiu.  Pomóż temu mężowi udzielić
pomocy rannemu, Gretenie  rzekł, przechodząc na zaśpiew kościelny dla poro-
zumienia z partnerem.  Chwyć go z drugiej strony, a ja pójdę za wami i wezmę
nasz oręż.
Drugi żołnierz oddał mu swoją broń samostrzelną i między nim a Dave em
zacząłem posuwać się w sposób nieco bardziej wygodny, choć w dalszym ciągu
gotowała się we mnie i kipiała wściekłość. Przyprowadzili nas wreszcie na polanę
 nie prawdziwą, gdzie rośnie trawa i dochodzi słońce, lecz na miejsce, gdzie
ogromne powalone drzewo pozostawiło po sobie pomiędzy innymi olbrzymami [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • szkicerysunki.xlx.pl
  •